Modlitwa, rozumiana jako osobista odpowiedź wiary wobec objawiającego się Boga, w konsekwencji wprowadza człowieka na drogę wewnętrznej przemiany - metanoi. Polega ona na przyjęciu wobec Boga postawy wiary i dziecięcej ufności, że Bóg nas zbawił w Swoim Synu i tylko dzięki tej łasce możemy się stawać „jak dzieci" i przyjmować swoje życie - nowe życie - z ręki Boga Ojca. Przekazywane homilie i konferencje sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego mogą nam pomóc zrozumieć, jak nieustannie wchodzić w tę postawę metanoi - która przez modlitwę i łaskę sakramentów ogarnia wszystkie wymiary naszego życia.

 

 

Od redakcji

Modlitwa, rozumiana jako osobista odpowiedź wiary wobec objawiającego się Boga, w konsekwencji wprowadza człowieka na drogę wewnętrznej przemiany - metanoi. Po­lega ona na przyjęciu wobec Boga postawy wiary i dziecięcej ufności, że Bóg nas zbawił w Swoim Synu i tylko dzięki tej łasce możemy się stawać „jak dzieci" i przyjmować swoje życie - nowe życie - z ręki Boga Ojca.

Przekazywane homilie i konferencje sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego mogą nam pomóc zrozumieć, jak nieustannie wchodzić w tę postawę metanoi - która przez modlitwę i łaskę sakramentów ogarnia wszystkie wymiary naszego życia.

Większość tekstów została spisana z kaset magnetofo­nowych i opracowana już po śmierci Autora. Tytuły i śród­tytuły oraz opuszczenia, zaznaczone w tekście kropkami w nawiasie kwadratowym, pochodzą od redakcji.

 

Potrzeba metanoi w życiu chrześcijańskim

Greckobiblijne pojęcie metanoia jest jednym z ważniej­szych pojęć związanych z życiem Kościoła, a także z tym, co przeżywamy w oazie. Wyraża ono jedną z idei przewodnich Ruchu Żywego Kościoła, ruchu oazowego. W Piśmie Świę­tym pojęcie to występuje w formie czasownikowej, jako wezwanie skierowane przez Chrystusa do swoich słuchaczy: metanoeite. Przetłumaczone ;e następująco: czyńcie pokutę. To tłumaczenie nie jest najwierniejsze i nie oddaje pełnego sensu tego greckiego terminu metanoeite. Dosłownie znaczy to: przemielicie swój sposób myślenia, czy patrzenia, odczu­wania. Przestawcie się wewnętrznie na inne tory myślowe, przyjmijcie inne postawy życiowe.

Metanoia warunkiem wejścia do wspólnoty

Przepowiadanie królestwa Bożego przez Chrystusa roz­poczyna się od wezwania: metonoeite, i ten motyw wraca bardzo często. Nieraz w tej formie: Jeżeli się nie odmienicie... i jeszcze dopowiedzenie: / nie staniecie jak dzieci, nie wej­dziecie do królestwa niebieskiego (Mt 18, 3). Metanoia jest warunkiem wejścia do królestwa Bożego. A królestwo Boże to to samo, co wyraża pojęcie koinonia - wspólnota z Bogiem i z innymi ludźmi w Chrystusie, w Duchu Świętym. Metano­ia jest warunkiem wejścia do tej wspólnoty. Dlaczego meta­noia jest warunkiem nieodzownym i koniecznym? Wynika to z obecnego stanu ludzkiej natury, z faktu grzechu, upadku człowieka. Istota upadku człowieka, istota tego, co nazy­wamy grzechem, leży w tym, że człowiek jako osoba przeznaczony do wspólnoty z Bogiem i z innymi ludźmi, która może być osiągnięta tylko dzięki przyjęciu postawy dawania siebie, czyli postawy miłości, przekreślił to swoje powołanie i zamiast oddać siebie Bogu, oddał się sobie samemu. Istotą skażenia ludzkiej natury jest więc zwrot osoby do samej siebie. Człowiek, zamiast posiadać siebie w dawaniu siebie, posiada siebie w używaniu siebie. Jest to więc zaprzeczenie tej zasadniczej tendencji złożonej w naturze ludzkiej, w reali­zacji której człowiek dopiero może siebie urzeczywistnić.

Ten zwrot do siebie może być rozpatrywany również jako zwrot do stworzenia w ogóle. Bo człowiek sam z siebie jest nicością i nie może zwrócić się wprost do siebie, ale spo­czywa w sobie poprzez używanie dóbr stworzonych. Aversio a Deo, conversio ad creaturam - tak w teologii definiuje się grzech: odwrócenie się od Boga i zwrócenie się ku stworze­niu. Tym stworzeniem jest jednak przede wszystkim czło­wiek sam dla siebie. Grzech to zwrócenie się do stworzenia, ale w postawie używania, w postawie spoczęcia w sobie sa­mym i w stworzeniu, o ile ono może być przez nas używane dla siebie, dla spotęgowania naszego poczucia zadowolenia z tego, żeby mieć, żeby w czymś spocząć. Ta tendencja jest głęboko zakorzeniona w człowieku - każdym, bez wyjątku. Każdy odkrywa w sobie prawo grzechu polegające na tym, że chciałby używać, chciałby mieć, chciałby spoczywać.

Ten zwrot do siebie możemy sprowadzić do dwóch zasadniczych postaw: spoczęcia w sobie i zwrócenia się ku stworzeniu.

 

Spoczęcie w sobie

Pierwsza postawa polega na spoczęciu w sobie jako ist­nieniu osobowym. Człowiek, ponieważ jest osobą podobną do Boga, zaczyna siebie uważać za Boga. W Piśmie Świętym zostało to wyrażone w sposób bardzo wymowny w scenie kuszenia pierwszego człowieka: Staniecie się jako bogowie.

Bóg jest bytem, który istnieje sam ze siebie: ens a se. Nikomu nic nie zawdzięcza, od nikogo nie jest zależny, bo istnieje sam z siebie. Tylko Bóg może mieć to poczucie istnienia z siebie, poczucie samowystarczalności. Tylko Bóg może sam sobie przypisywać swoje doskonałości, bo od nikogo nic nie otrzy­mał. Bywa jednak, że człowiek w swojej wewnętrznej świa­domości zaczyna tak przeżywać siebie, jak gdyby istniał sam z siebie, jakby od nikogo nie był zależny, nikomu nie musiał być poddany, nikomu nie musiał być wdzięczny. Postawa, w której człowiek nie uznaje, że istnieje dzięki Bogu, a nie dzięki sobie, postawa jakiegoś uczucia sytości, zadowolenia z siebie, spoczywania w sobie, w Biblii nazywana jest pychą.

Istota pychy polega na samoubóstwieniu człowieka. Współczesna filozofia religii określa to w ten sposób, że czło­wiek przyjmuje poczucie niestworzoności albo poczucie istnienia z siebie: a se. Przybiera postawę jak gdyby istniał sam z siebie - co jest właściwe tylko Bogu i tylko w Bogu jest prawdziwe. Jeżeli jednak człowiek posiada takie samopoczu­cie, to jest ono zarazem kłamstwem, ponieważ nie jest zgodne z rzeczywistością istnienia ludzkiego. W tym dążeniu, żeby być jak Bóg, zawiera się także dążenie do tego, żeby być po­nad wszystkimi, żeby nie być niżej od nikogo. Stąd pycha wy­raża się przez wywyższanie się jednego człowieka nad dru­giego, przez szukanie sławy, wielkości. Nieraz pycha objawia się w ten sposób, że człowiek nie potrafi ścierpieć obok siebie nikogo, kto stałby wyżej od niego albo kto nie byłby mu pod­dany. Chciałby wszystkich sobie poddać i podporządkować. Ta tendencja jest w każdym z nas, w mniejszym lub większym stopniu. Objawia się ona w ten czy w inny sposób, ale każdy z nas ją w sobie odkrywa - i to jest jakiś problem.

Zwrócenie się ku stworzeniom

Druga postawa przejawia się w tym, że to skażenie naszej ludzkiej natury wyraża się również w lgnięciu do stworzeń, które z kolei łączy się z tym, co nazywamy pożądliwością. Święty Jan, ukazując trzy zasadnicze tendencje ludzkiej na­tury, mówi o pożądliwości oczu, pożądliwości ciała i pysze żywota (por. 1 J 2, 16). O pysze mówiliśmy przed chwilą. Pożądliwość zaś może się wyrazić jako pożądliwość oczu i pożądliwość ciała. Jest to jakieś usystematyzowanie.

Żądza posiadania, chciwość: jak najwięcej mieć dla sie­bie. Im więcej człowiek ma, tym bardziej wzrasta jego poczu­cie sytości, zadowolenia, wielkości. Stąd się bierze to dążenie - samo w sobie absurdalne i nienaturalne - do gromadzenia bogactw, które nie są człowiekowi potrzebne do zaspokoje­nia jego podstawowych potrzeb. Żadne stworzenie w świecie tak nie postępuje. Jeżeli jakieś zwierzę, np. wiewiórka czy chomik, robi zapasy, to tylko po to, żeby przetrwać zimę, bo wtedy nie ma żywności. Ale nie zdarza się, żeby jakieś zwierzę robiło zapasy po to, by mieć jak najwięcej i pochwa­lić się przed drugim, że ma więcej od niego. Tylko człowiek dochodzi do tego absurdalnego stanu i gromadzi, żeby mieć jak najwięcej, żeby cieszyć się z tego, że ma. To jest ta po­żądliwość oczu, pożądliwość ciała, pożądliwość zmysłów, przyjemność zmysłowa.

Ta przyjemność sama w sobie nie jest czymś złym, bo­wiem do naszej ludzkiej natury przynależy fakt, że z pewny­mi funkcjami życiowymi związana jest przyjemność. To jest potrzebne dla zachowania życia. W tym się objawia jakaś mądrość i celowość natury. Ta przyjemność ma jednak się mieścić tylko w granicach celu, ma towarzyszyć zaspokoje­niu rozumnej potrzeby związanej z utrzymaniem i z rozwo­jem życia. Jeżeli bowiem oderwie się przyjemność od jej ce­lowości i przeznaczenia, i sama ta przyjemność, będąca tylko objawem towarzyszącym, stanie się czymś głównym, celem samym w sobie, to dochodzi do nieporządku, pojawia się wła­śnie pożądliwość. Ludzka tendencja do samoubóstwienia łą­czy się z dążeniem do przyjemności w stopniu jak najbardziej intensywnym - gdyby się dało, to w nieskończonym, chociaż to nie jest możliwe. Istnieją więc w człowieku dążenia, żeby potęgować to uczucie przyjemności w zaspokajaniu potrzeb zmysłowych - czy to będzie picie czy jedzenie, czy potrzeby innych zmysłów - do najwyższej granicy, jaka jest możliwa do osiągnięcia. I to jest właśnie nieporządek w ludzkiej natu­rze. I znowu, w mniejszym lub większym stopniu, każdemu to grozi, bo ta pożądliwość jest w nas jakąś żywiołową siłą. Każdy z nas nosi w sobie to niebezpieczeństwo, to zarzewie grzechu, tę pożądliwość. Jest to problem każdego z nas.

Przywracanie właściwego porządku w naturze ludzkiej

Taki jest stan natury ludzkiej, dlatego też odkupienie człowieka, czyli naprawienie tego, co zostało zniszczone przez grzech, wymaga metanoi, nawrócenia. Wymaga odej­ścia od siebie, od niewłaściwego, niezdrowego przywiązania do własnej wielkości i doskonałości oraz oderwania się od niewłaściwej przyjemności, a to jest równoznaczne z przy­wróceniem właściwego porządku w naturze ludzkiej. Ozna­cza to dążenie do tego, żeby istnieć zgodnie z naturą osoby, czyli istnieć w dawaniu siebie, posiadać siebie w dawaniu sie­bie, przywrócić godność i sposób istnienia właściwy osobie. W obecnym porządku jest to równoznaczne z jakimś wysił­kiem zmierzającym do opanowania pewnych pożądliwości, popędów. Z tym zaś łączy się konieczność pewnej ascezy, umartwienia, oderwania się od rzeczy, do których jesteśmy niewłaściwie przywiązani. W obecnym stanie naszej natury niemożliwe jest urzeczywistnienie siebie, swej godności, swej właściwej natury bez tego elementu ascezy. Jest to ja­kieś podstawowe prawo natury ludzkiej. Jeżeli ktoś tego nie widzi i nie uznaje, i głosi jakieś inne zasady, to znaczy, że po prostu nie zna natury ludzkiej. A ta nieznajomość ludzkiej natury jest, niestety, zjawiskiem bardzo częstym i bardzo rozpowszechnionym.

Powstają dzisiaj całe systemy filozoficzne i inne, które bazują na fałszywej nauce o człowieku. Słyszymy od czasu do czasu, że istnieją nawet próby całkowitego zanegowania prawdy o grzechu pierworodnym albo takiego wytłuma­czenia nauki o tym grzechu, żeby w gruncie rzeczy stał się on czymś niewinnym, co nie ma żadnego wpływu na nasz obecny stan istnienia i na nasze życie. Takie teorie błędnej teologii są zrozumiałe na tle ogólnej tendencji współczesnego człowieka, którą już na początku naszych rozważań określili­śmy jako postawę konsumpcyjną, nastawienie na używanie. A ponieważ człowiek zawsze, mimo wszystko, chce uzasad­nić rozumowo swoje postępowanie, to także do pewnych pożądań czy tendencji dorabia sobie teorię filozoficzną, a na­wet teologiczną, oczywiście pseudoteologiczną. Pojawiają się więc różne modne dzisiaj tendencje w filozofii czy nawet teo­logii. Zwykle mają one swoje źródło w tym, że człowiekowi po prostu nie chce się wejść na drogę ascezy, umartwienia, a droga używania wydaje mu się przyjemniejsza. Chce więc to używanie uczynić zasadą. Tutaj pojawia się nieraz wiele bałamuctwa i jakiegoś powierzchownego myślenia, tak zwanej teologii ziemskiej rzeczywistości, która okazała się bardzo modna w okresie Soboru i tuż po nim.

 

Teologia rzeczywistości ziemskiej

Istnieje też, oczywiście, zdrowa teologia ziemskiej rze­czywistości, właściwa, zakorzeniona w Piśmie Świętym. Nieraz jednak w popularnych wydaniach, w publicystyce, po prostu te sprawy się ogromnie spłyca i zupełnie fałszywie przedstawia. Stosuje się tu, można by powiedzieć, pewien haczyk czy chwyt, który jest bardzo sugestywny i który całą problematykę ustawia na zupełnie fałszywej płaszczyźnie. Zadaje się bowiem następujące pytania: czy w świetle Ob­jawienia albo teologii rzeczy stworzone są dobre czy są złe? Czy świat jest dobry, czy zły? Czy ciało jest dobre, czy złe?

Czy przyjemność zmysłowa jest dobra, czy zła? Czy bogac­twa są dobre, czy złe? Czy postęp, czy technika jest dobra, czy zła? Otóż tu zwykle miesza się pojęcia dobra i zła w zna­czeniu ontologicznym i w znaczeniu personalistycznym.

W znaczeniu ontologicznym każdy byt jest dobry. Już filozofia scholastyczna wyznawała zasadę: omne ens est bo-num. Co stworzone, jest dobre, bo jest, bo istnieje, bo posiada jakąś doskonałość. Tutaj w ogóle nie ma problemu. Nie ma potrzeby pytać, czy to jest dobre, czy złe. Wszystko, co jest stworzone, jest dobre. Tylko pewne sekty, zwłaszcza mani-chejskie, uczyły, że materia sama w sobie jest zła, a duch jest dobry. O tym dobrze wiemy i żaden myślący człowiek dzisiaj nie wpadnie na taką myśl, aby głosić, że materia jest zła sama w sobie. Nieraz niepotrzebnie nam, katolikom, imputuje się, że jesteśmy zarażeni manicheizmem, że wszędzie węszymy zlo: w materii i w ciele. W autentycznej katolickiej nauce nig­dy takiego myślenia nie było, bo z manicheizmem Kościół sobie poradził, od razu określając go jako herezję. Tutaj nie ma problemu. A że w praktyce takie tendencje pojawiają się czasem u ludzi, którzy nie mają dobrze uporządkowanych tych pojęć, to jest inna sprawa. Nie w tym leży problem, tylko na zupełnie innej płaszczyźnie. Musimy bowiem w aspekcie personalistycznym pytać, co jest dobre, a co jest złe.

 

Osoba jest największą wartością

Tak zwaną teologię ziemskiej rzeczywistości trzeba za­wsze rozpatrywać na płaszczyźnie personalizmu, czyli na płaszczyźnie wartości osoby. Istnieje zasada, że najwyższą wartością w porządku stworzonym jest osoba. Jest to więc pierwsze stwierdzenie: osoba jest największą wartością. Drugie stwierdzenie łączy się z zasadą, że wartości wyższe­go rzędu podporządkowują sobie wszystkie inne wartości. Każda wartość niższa musi być w stosunku do wartości wyż­szej środkiem do osiągnięcia celu. Jeżeli wartość osoby jest wartością najwyższą, to wszystkie inne podrzędne wartości muszą być rozpatrywane w świetle tej wartości. Mianowicie: czy one pomagają w zrealizowaniu wartości osoby, czy też są przeszkodą do jej realizacji. To jest jedyne kryterium oceny, czy coś jest dobre, czy złe.

Chrystus wyraził to w Ewangelii w sposób jak zawsze niesłychanie prosty, obrazowy i dogłębny: Jeżeli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. (...) jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie (Mt 5, 29-30). Gdyby ktoś chciał pytać, czy według nauki Chrystusa oko to jest coś dobrego czy złego, czy ręka to jest coś dobrego czy złego, nie można odpowiedzieć, że to coś złego, ponieważ Chrystus stwierdził, że oko jest złe i ręka jest zła, każąc je odrzucić. Chrystus bowiem stawia sprawę warunkowo: jeżeli oko cię gorszy, jest ci powodem do grzechu, czyli jeżeli stoi na drodze do urzeczywistnienia najwyższej wartości, jaką jest osoba, to je wyłup. Chodzi tu, oczywiście, o osobę w relacji do Boga. Naj­wyższą wartością jest bowiem zjednoczenie osoby z Bogiem, posiadanie Boga przez miłość. Jeżeli więc cokolwiek stoi na drodze do tej wartości, to staje się dla człowieka złem. Muszę więc to odrzucić od siebie, nawet jeżeli to będzie moje oko. Oczywiście jest to mówienie obrazowe i przenośne. Oko to coś bardzo bliskiego, drogiego. W innym miejscu Chrystus mówi, że trzeba się oderwać od ojca i od matki, że trzeba zostawić i dzieci, i rolę, i wszystko - dla królestwa Bożego. Chrystus w ten sposób ustawia hierarchię wartości. To jest zasadnicza myśl całej Ewangelii. Dotyczy ona wszystkiego. Wszystko może być albo dobre, albo złe. Postęp techniki, telewizja. Czy telewizja jest dobra czy zła? Jeżeli telewizja stoi w służbie wartości osoby, jeżeli wychowuje ludzi do sza­cunku dla wartości osoby, ukazuje wyższe wartości, uszla­chetnia człowieka, to wtedy jest dobra. Jeżeli telewizja służy tylko temu, żeby podsycać ludzkie namiętności i zaspokajać zmysły czy najniższe instynkty oraz dawać tylko zmysłowe, bezpośrednie zadowolenie, to deprawuje człowieka, de­generuje go, i wtedy jest zła. W ten sposób trzeba oceniać wszystkie sprawy. Wartość osoby jest wartością najwyższą. Wszystko inne albo służy realizowaniu tej wartości, albo stoi na przeszkodzie.

Od czego to zależy, że jakaś zewnętrzna wartość jest dobra albo zła w stosunku do wartości osoby? Oczywiście,

O tym znowu nie decyduje rzecz sama w sobie. Bo nie ma rze­czy samej w sobie złej czy dobrej. Nie można powiedzieć, że telewizor jako aparat jest dobry albo zły. Jest on jakimś osią­gnięciem techniki i może służyć zarówno dobrym celom, jak złym. To zależy od tego, co człowiek z nim zrobi. Ostatecz­nie sam człowiek decyduje o tym, w jaki sposób ustosunkuje się do danej rzeczy, jaki z niej zrobi użytek. Człowiek może tę samą rzecz wykorzystać tylko dla siebie albo uczynić z niej środek do osiągnięcia wyższej wartości, do realizowania sie­bie jako osoby. Ostatecznie więc to w nas jest ten miernik, który wszystkiemu nadaje określoną wartość. Dlatego też możemy wszystkie rzeczy, wszelki postęp przyjąć jako coś pozytywnego, ale pod warunkiem, że będziemy czuwać nad tym, aby człowiek nad tym wszystkim zachował prymat, żeby był na najwyższym miejscu w hierarchii wartości, żeby on wszystko porządkował.

 

Naturalne uwarunkowanie metanoi

Dzisiaj sytuacja w świecie, ogólnie rzecz biorąc, jest taka, że człowiek nie nadąża za tempem rozwoju techniki i cywilizacji. Człowiek ma do dyspozycji potężne środki, a równocześnie sam do tego nie dorósł, i może użyć tych rze­czy niedobrze. 1 raczej grozi nam takie niebezpieczeństwo, że człowiek źle użyje tych osiągnięć techniki i cywilizacji, które są naprawdę oszałamiające. Nawet świeccy myśliciele czy uczeni to dostrzegają, chociażby sławny Aleksy Carell, laureat nagrody Nobla, lekarz, autor książki, którą nazwano najlepszą książką XX wieku - „Człowiek istota nieznana". Wykazuje on, że istnieje wielka dysproporcja między ze­wnętrzną cywilizacją i jej rozwojem a rozwojem człowieka. Człowiek stworzył sobie warunki życia, do których sam nie dorósł i nawet nie potrafi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to, co stworzył, sprzyja jego rozwojowi, czy raczej degeneru­je człowieka jako człowieka. Ogólna teza Carella jest taka, że z tego względu, iż rozwój człowieka jako osoby nie idzie w tym samym tempie, co rozwój współczesnej cywilizacji, stanowi ona jakieś zagrożenie. Autor przytacza też fakty dotyczące postępu medycyny: postęp ten jest ogromny, bo większość chorób, które dawniej dziesiątkowały ludzkość, dzisiaj już nie stanowi właściwie problemu. Człowiek zwal­czył szereg chorób i przedłużył swój wiek, jednak w miarę jak tamte choroby, zwłaszcza zakaźne, są opanowywane, na­stępuje wzrost chorób psychicznych. A to są choroby zwykle nieuleczalne, chroniczne. Carell wykazał, że w Stanach Zjed­noczonych w tamtym czasie więcej było osób w zakładach dla umysłowo chorych niż we wszystkich innych szpitalach razem wziętych. Te choroby ciągle wzrastają i człowiek jest wobec nich bezradny. Ostateczne źródło tych chorób jest zaś takie, że człowiek żyje w warunkach niezgodnych z najgłębszymi prawami natury ludzkiej. Zwłaszcza choroby psychiczne zwykle są następstwem właśnie takiego sposobu życia, który jest sprzeczny z najgłębszym prawem życia oso­by, mianowicie z istnieniem nie w używaniu i w posiadaniu, ale w dawaniu siebie.

Carell wykazał, że człowiek jako rasa, biorąc od strony czysto fizycznej, degeneruje się w warunkach dobrobytu, komfortu i luksusu. W swojej naturze psychofizycznej jest bowiem nastawiony na ciągłe zdobywanie wyższych warto­ści, na ciągłe dążenie wzwyż, na ciągłą walkę i wysiłek. Jeżeli jednak zaczyna on spoczywać w tym, co posiada i nastawia się tylko na bierne przyjmowanie, używanie, to degeneruje się i pod względem fizycznym, i psychicznym. Tak dzieje się na płaszczyźnie, powiedzmy, czysto fizjologicznej lub fizycznej. Higiena nowoczesna mówi człowiekowi, co jest szkodliwe, a co jest dobre, ile trzeba spożyć kalorii, że trzeba jeść ściśle o tej samej porze każdego dnia. Że trzeba unikać i przeziębienia, i zagrzania się - musi być więc stała tempera­tura. Stąd też w amerykańskich biurach nie ma wcale okien do otwierania, tylko są aparaty klimatyzacyjne, które auto­matycznie regulują wilgoć, temperaturę, czystość powietrza, tak że wszystko jest idealne. Jedzenie zawsze w konserwach i absolutnie pasteryzowane, bez żadnych bakterii, i wszystko dokładnie wyliczone. Okazuje się jednak, że to wcale czło­wiekowi nie służy i że nie jest on przez to zdrowszy. Na ogół zaś ci są zdrowsi, którzy żyją w nędznych warunkach mate­rialnych i są raz na wietrze, raz na zimnie, raz przemokną na deszczu, a kiedy indziej spalą się w słońcu, kiedy indziej znowu nie śpią całą noc, a potem śpią przez trzy dni bez przerwy, przez dwa dni nie jedzą, a potem znowu jedzą więcej. Dlaczego?

Autor wykazał, że o zdrowiu człowieka decyduje zdol­ność adaptacji, czyli przystosowania się organizmu do zmiennych warunków. Człowiek jest tak skonstruowany, że organizm dostosowuje się do ciepła, do chłodu, do zmęcze­nia itd. Jeżeli ten aparat przystosowania się dobrze funkcjo­nuje, to człowiek sobie radzi z wszelką chorobą i jest zdrowy. A w warunkach idealnych, wypieszczonych, wypielęgnowa­nych, ta zdolność przystosowania się zamiera, zanika i czło­wiek staje się bezbronny wobec różnych trudności życio­wych. Właśnie dlatego potrzebne jest jakieś zahartowanie. Dlatego dla zdrowego, normalnego rozwoju jest potrzebne, żeby na przykład chłopcy wyjechali na oazę i zamiast spać w.łóżeczku pod pierzyną, spali na sienniku na ziemi, żeby byli na wycieczce w górach i przemokli do nitki, żeby potem znowu wyschli, żeby wstali raz w nocy i poszli na Trzy Ko­rony, żeby się zmęczyli i spocili, wspinając się po górach. To wszystko jest potrzebne dla zdrowia. Oczywiście, to zakłada jakieś podstawowe zdrowie, bo nie można hartować kogoś, kto już jest chory. Ale dzisiaj przychodzi pokolenie, jak to się mówi popularnie, zdechlaków. Właściwie jak się gdzieś znaj­dzie całkiem zdrowy człowiek, to jest to anormalne. Wszyscy normalni są bowiem dzisiaj mniej lub więcej chorzy; każdy ma jakąś chorobę - taka jest realna sytuacja.

To wszystko wskazuje, że z prawem życia osobowego, czy­li istnieniem w dawaniu siebie, łączy się ciągłe nastawienie na osiąganie jakichś wyższych wartości z pewnym wysiłkiem, z rezygnacją z czegoś. To prawo zaś ma swoje znaczenie na­wet w naszej naturze psychofizycznej. Nawet w tej dziedzinie potrzeba postu, umartwienia, wstrzemięźliwości, jakiegoś zahartowania itd. To jest jakieś podstawowe prawo istnienia ludzkiego, które obowiązuje wszędzie - od najwyższych do najniższych warstw tego istnienia. Stąd też biblijna metonoia ma również jakieś naturalne uwarunkowania i podstawy.

 

Metanoia w znaczeniu biblijnym

W Starym i w Nowym Testamencie metanoia ukazana jest najpierw jako nawrócenie, odwrócenie się od grzechu, od niewłaściwego przywiązania, od niewłaściwej pożądliwości, i jako zachowanie przykazań Bożych. To jest jeden etap czy aspekt tej metanoi, pokuty. Łączy się on z podwójnym aspek­tem pożądliwości, o której mówiliśmy: pychy polegającej na dążeniu do samoubóstwienia człowieka oraz na przy­wiązywaniu się w postawie używania do materii, do dobra stworzonego, do zmysłów. Święty Augustyn w związku z tym wprowadza dwa określenia: frui i uti. Wyrażają one tę po­dwójną postawę człowieka wobec stworzenia: frui i uti. Frui oznacza używać, spoczywać w czymś w postawie używania, a uti: użyć jako środka do celu. Właśnie ta druga postawa jest postawą osobową. Najwyższa wartość, osoba, spocząć może tylko w Bogu, w drugiej osobie, ale właśnie tylko za cenę nie brania, a dawania siebie; wszystko inne może być wtedy uży­wane tylko o tyle, o ile jest potrzebne. Wtedy też jest potrzeb­na przyjemność, odpoczynek itd. - wszystko się tu mieści, ale w miarę. Nie ma tutaj jakiejś ponurej, absolutnej abnegacji, bo to wszystko należy do życia. Wszystko jest dozwolone, go­dziwe, ale w granicach celu, środka do osiągnięcia wartości.

Drugi aspekt metanoi, bardziej charakterystyczny dla Nowego Testamentu i dla nauki Chrystusa, jest wyrażo­ny w cytowanym już słowie: Jeżeli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci. To jest ciekawe, że Chrystus jako cel metanoi ukazuje postawę dziecka, dziecka wobec Boga. O co tutaj chodzi? W kontekście innych słów Chrystusa i całej Ewangelii sens wydaje się być jasny. W postawie dziecka jest charakterystyczne przede wszystkim poczucie zależności od dorosłych. Dziecko nie jest samodzielne, samowystarczalne. Ono ciągle odczuwa instynktownie potrzebę oparcia się na kimś, kto jest silniejszy, mądrzejszy od niego. Z tym poczu­ciem słabości, potrzeby pomocy, oparcia się, łączy się inny rys charakterystyczny dla dziecka, mianowicie rys ufności; wiary i ufności w sensie zawierzenia komuś. Dziecko ufnie garnie się pod opiekę matki czy ojca i ten charakterystyczny rys postawy dziecka każe nam Chrystus naśladować w na­szym stosunku do Boga. Największą bowiem przeszkodą w naszym stosunku do Boga jest to uczucie samowystarczal­ności. Chcemy oprzeć się na samych sobie i niczego od Boga nie potrzebować. Nie potrzebujemy zbawienia. To jest zresz­tą postawa człowieka współczesnego, który upojony różnymi osiągnięciami nie potrzebuje Pana Boga. Jest niezależny od Boga. W jego życiu nie ma miejsca dla Boga. W obecnym systemie nauki i życia ludzkiego człowiek sam rozwiązuje wszystkie problemy. Nawet ma nadzieję, że rozwiąże też problem śmierci. Ale jak na razie to mu się jeszcze nie udało, chociaż już przedłuża życie. Problem śmierci jednak pozo­stanie na pewno nie rozwiązany. Ale to uczucie samowystar­czalności istnieje, a człowiek nie ma przystępu do Boga.

Na tym też tle możemy w pełni zrozumieć tę stałą kon­trowersję pomiędzy Chrystusem a faryzeuszami. Chrystus, który dla wszystkich przynosi przebaczenie, wyrozumia­łość, miłość, tylko na faryzeuszów rzuca gromy: biada wam faryzeusze; plemię żmijowe i przewrotne itd. Nie ma z nimi wspólnego języka, ponieważ faryzeusze reprezentują posta­wę, która jest radykalnym zaprzeczeniem postawy religijnej, właśnie postawy dziecka wobec Boga Ojca. W gruncie rze­czy wyznają oni i głoszą zasadę samowybawienia człowieka, usprawiedliwienie pochodzące z uczynków Prawa. Uważają, że jeżeli doskonale, co do joty, co do kreski wypełnią Prawo, to Pan Bóg musi w nagrodę dać im królestwo Boże. A to kró­lestwo pojmowali po ziemsku, jako panowanie narodu izra­elskiego nad całym światem. Żydzi do dzisiaj jeszcze o tym marzą i myślą, że Pan Bóg te obietnice kiedyś jeszcze wypeł­ni i że oni zapanują nad światem. Taką postawę charaktery­zuje przypowieść o faryzeuszu i celniku, którzy modlą się w świątyni (por. Łk 18, 9-14). Faryzeusz mówi: Dziękuję ci Boże, że nie jestem jako inni ludzie, jako ten celnik i ci inni, cudzołożnicy. Ja jestem sprawiedliwy, poszczę i modlę się, i płacę dziesięciny... Wylicza Panu Bogu wszystko, co dobre­go zrobił, i teraz, Panie Boże, trzeba zapłacić rachunek. Ja wystawię rachunek, a Ty musisz go zapłacić. To jest właśnie postawa samowybawienia. Tu nie ma miejsca na łaskę Bożą. Łaska jest niepotrzebna. Ja sam muszę się zbawić swoim wysiłkiem. Tę postawę próbuje zwalczyć święty Paweł, który sam był na tej drodze, a pod Damaszkiem zrozumiał potęgę łaski i potem głosił usprawiedliwienie nie z uczynków Pra­wa, ale przez wiarę w Chrystus i przez łaskę: darmo otrzy­mujemy zbawienie przez Chrystusa, który nam to zbawienie przyniósł i wysłużył.

Metanoia w znaczeniu ewangelicznym polega na przyję­ciu postawy zależności od Boga, postawy wiary, że Bóg nas zbawił w Chrystusie oraz na przyjęciu tego zbawienia w wie­rze, w nadziei i ufności. To jest podstawa naszego stosunku do Boga. A to wcale nie jest takie łatwe. Rzeczą najtrudniej­szą w naszym życiu jest to, żeby w końcu naprawdę uwierzyć, że bez łaski Bożej nic nie możemy zrobić. Inaczej bowiem powtarzamy formuły modlitwy, ciągle je recytujemy, ale tak naprawdę, to nikt z nas nie wierzy, że Pan Bóg nas zbawia i ciągle chcemy sami siebie zbawić. Ciągle próbujemy i pró­bujemy. Ale Pan Bóg ma swoje sposoby na nas. Pozwala nam próbować, żebyśmy doświadczyli swojej niemocy, żebyśmy się upokorzyli, żebyśmy namacalnie poznali, że bez Pana Boga nic nie zrobimy. Dlatego też niepowodzenia w życiu wewnętrznym, w naszej pracy nad sobą wcale nie są takim wielkim nieszczęściem, jak nam się czasem wydaje. Byleby­śmy nie rezygnowali, tylko ciągle próbowali. A nie po to pró­bujemy, żeby się nam udało, tylko po to, żeby doświadczyć, że nie potrafimy sami i wobec tego musimy się zwrócić do Boga i Jemu zawierzyć, Jemu zaufać. Pan Bóg zaś tak długo nie da nam powodzenia w pracy wewnętrznej, póki się tego nie nauczymy na pamięć i naprawdę w to dogłębnie nie uwie­rzymy. To jest rzecz ogromnie ważna. Bo jak z jednej strony musimy podkreślać metanoia w znaczeniu zerwania z grze­chem, zwalczania namiętności, pewnej ascezy, umartwienia, to z drugiej strony musimy głosić, że jeżeli próbujemy, a nam się nie udaje, to jeszcze nie wszystko jest stracone. Bo wtedy Pan Bóg może zrobić to, czego my nie potrafimy. Ale musimy uczciwie próbować. Te dwie rzeczy, niby sprzeczne, muszą się w końcu ze sobą jakoś łączyć.

 

Owoc metanol - życie w Duchu

To jest ta metanoia, która prowadzi do tego, żebyśmy przybrali znów postawę dziecięcą wobec Boga Ojca i poczuli się od Niego zależni. To jest też odejście od siebie. Odejście od siebie w tym znaczeniu, że pycha jest poczuciem istnie­nia z siebie i spoczywania w sobie, a metanoia wyraża się zwróceniem się do Boga w postawie dziecięcej, w postawie zawierzenia i zaufania. Z tym się łączy z kolei dążenie do prowadzenia życia według ducha, które jest motywem przewodnim listów Pawiowych. Święty Paweł ciągle mówi o tym, że jeżeli jesteśmy nowym stworzeniem, musimy chodzić w nowości życia. Życie w Duchu u świętego Pawła nie oznacza przeciwstawienia duszy i ciała w tym znaczeniu, że duch jest dobry, a ciało złe. Przez ciało, czy życie według ciała, Apostoł rozumie w ogóle to życie, którego zasadą jest używanie, życie w postawie konsumpcyjnej, w postawie bra­nia, spoczywania itd. To dotyczy nie tylko ciała, ale i ducha, całego człowieka. W tym znaczeniu cały człowiek może być człowiekiem cielesnym. Natomiast o człowieku duchowym mówimy wtedy, gdy właśnie wartość osoby nadaje ton wszystkiemu i wszystko tej wartości jest podporządkowane. To Duch Święty sprawia w nas możliwość takiej postawy. Dlatego mówimy o życiu w Duchu. Praktycznie życie w Du­chu znaczy u świętego Pawła tyle, co życie według przy­kazania miłości, życie w postawie służenia, we wzajemnej diakonii. Życie według Ducha to życie w miłości, czyli życie osobowe w tym właśnie aspekcie, że osoba urzeczywistnia siebie w dawaniu siebie. To są różne sposoby określenia jed­nej i tej samej rzeczywistości.

W naszych wysiłkach wychowawczych, w pracy w oazach, musimy wzywać do metanoi, bo to jest jeden z istotnych ele­mentów przepowiadania Ewangelii Jezusa Chrystusa. Prak­tycznie musi to odgrywać dużą rolę w oazie. Zwłaszcza kiedy mówimy o nowym człowieku, o nowym życiu, musimy ciągle podkreślać, że nowy człowiek może żyć i rozwijać się tylko kosztem tej metanoi, tego wysiłku zwalczania odruchów ego­izmu, egocentryzmu, kosztem zmagania się ze swoją skażoną naturą. To jest istotny element życia chrześcijańskiego. 1 tyl­ko wtedy nowy człowiek w nas się rozwija.

Jeżeli w człowieku nie istnieje sytuacja jakiegoś na­pięcia wewnętrznego i pewnej walki pomiędzy egoizmem a dążeniem do bezinteresownej miłości, to znaczy, że życie osobowe jeszcze w nim śpi, że w ogóle się nie rozbudziło. Tacy ludzie żyją jak zwierzątka. Istnieją w nich tylko ja­kieś wrażenia i bezpośrednie, spontaniczne reakcje. Jeżeli nie ma w nich świadomości refleksyjnej, że muszą w sobie rozróżniać motywy i wybierać, tylko zawsze idą z prądem i niesie ich ten prąd świadomości, doznań psychicznych, wrażeń, bodźców zewnętrznych i reakcji, to w ogóle nie prowadzą życia człowieka. To jest życie na poziomie życia zwierzęcego, a właściwie tak powiedzieć, to by znaczyło obrazić zwierzęta, bo u człowieka nie ma możliwości, żeby żyć na poziomie samej tylko natury. Człowiek będzie żył albo w nad-naturze, albo pod-naturze. Albo będzie na płaszczyźnie życia prawdziwego, osobowego - dzięki łasce, dzięki odrodzeniu przez Chrystusa i Ducha Świętego, albo będzie się staczał poniżej ludzkiej natury. Nie ma czegoś takiego, co można by było nazwać czystą naturą. Nieraz też błędnie się głosi, że trzeba być najpierw porządnym człowiekiem, a dopiero potem chrześcijaninem. Otóż to również jest niewłaściwe ujęcie, bo być porządnym czło­wiekiem, w ogóle być człowiekiem, jest możliwe tylko dzięki odkupieniu, dzięki łasce, dzięki Chrystusowi. Być człowiekiem znaczy bowiem żyć na podobieństwo Boże, czyli w miłości, w dawaniu siebie. A to jest możliwe tylko dzięki łasce. Jeżeli zaś człowiek nie dąży do takiego życia, to stacza się poniżej życia natury. Wtedy bowiem docho­dzi do głosu ta tendencja do samoubóstwienia i poniżania osoby przez to, że nastawia się ona na używanie, zwłaszcza w stosunku do drugiej osoby. Metanoia jest więc prawem życia, zwłaszcza nowego życia.


Zjednoczenie z Chrystusem w tajemnicy paschalnej

Nowe życie - nowy człowiek, a prawo nowego życia sta­nowią słowa Chrystusa: Kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je (Mk 8, 35). Jest to prawo życiodajnej śmierci. Oczywiście trzeba je wiązać z tajemnicą paschalną Chrystusa. Chrystus umarł, a Jego śmierć jest największym wyrazem miłości wobec Ojca, od którego z kolei otrzymuje On życie i zmar­twychwstanie. Zmartwychwstanie jest następstwem śmierci. Śmierć rodzi życie. A z tej śmierci życie tryska - śpiewamy w hymnie „Króla wznoszą się znamiona". To jest najgłębsze ujęcie tego prawa życiodajnej śmierci. Najgłębszym uzasad­nieniem metanoi i wszystkiego, co się w niej mieści: ascezy, umartwienia, wstrzemięźliwości, dyscypliny itd., jest nasze zjednoczenie z Chrystusem w Jego tajemnicy paschalnej. My także musimy przez śmierć przechodzić do życia. Śmierć to umieranie w znaczeniu zwalczania pożądliwości, tej tenden­cji do używania, do spoczywania w sobie i w innych stwo­rzeniach w postawie używania. Uleganie tej tendencji rodzi śmierć, bo gdy człowiek się tak nastawi, to jest oderwany od źródła życia, którym jest Bóg. Człowiek niby używa życia, ale tego życia, które topnieje, które jest w stanie zaniku, bo wszystko, co jest stworzone, jest przemijające i w tym czło­wiek nie znajdzie źródła życia, a ostatecznie znajdzie w nim śmierć. Natomiast zwrócenie się do Boga jest zwróceniem się do źródła życia. Ale to źródło życia może płynąć dla nas tylko wtedy, gdy zwrócimy się do Boga w postawie osobo­wej, w postawie oddania siebie. Dlatego śmierć rodzi życie. To jest najgłębsza tajemnica chrześcijańskiego życia: z tak pojętej śmierci rodzi się nowe życie, życie Chrystusowe, życie zmartwychwstania. Ostatecznie więc najgłębsze uzasadnie­nie postawy metanoi, umartwienia znajdujemy w tajemnicy paschalnej. A to ściśle łączy się z Eucharystią, ze sprawowa­niem pamiątki Pana, gdzie uobecnia się tajemnica paschalna

Chrystusa. My zaś uczestniczymy w niej należycie, kiedy odtwarzamy w swoim życiu tę paschę, to przechodzenie ze śmieci do życia, kiedy jest to dla nas coś realnego. To jest sprawa naszych codziennych wyborów wartości, decyzji, ofiar, rezygnacji itd.

Trzeba tu jeszcze zakwestionować slogan, który dzisiaj często się słyszy, i to niestety także na kazaniach czy na katechezie. Głosi on, że można mówić tylko pozytywnie: o miłości, o pięknie, ale broń Boże wspominać o ascezie,

0umartwieniu, bo to jest negatywne, a dzisiejszy człowiek nie lubi słuchać takich negatywnych sformułowań. Wszystko ma być pozytywnie i radośnie, i tak dalej. A to jest bujanie w obłokach i zupełne rozmijanie się z życiem. Odwrócenie się bowiem od zła to nie jest nic negatywnego, to jest coś jak najbardziej pozytywnego. Ktoś powie: walczenie z grze­chem to jest coś negatywnego, nie mówmy więc o walczeniu z grzechem czy o zwalczaniu pijaństwa lub nieczystości, bo to jest negatywne. Ale co jest negatywne w tym, że ktoś odwraca się od zła i czyni dobro? To jest coś jak najbardziej pozytywnego, bo chodzi tu o pewien proces, o odwróce­nie się od zła do dobra, czy od niewłaściwego używania do używania właściwego. To stanowi całość, która zawsze - ponieważ to jest ruch - posiada terminus a quo i terminus ad ąuem, czyli punkt wyjścia i .punkt dojścia. Jeżeli więc będę mówił tylko o punkcie dojścia, to ujmę tylko część tej rzeczywistości. Tymczasem zwrot człowieka do dobra osobowego, zwrot do właściwej postawy jest równocześnie związany z odwróceniem się od postawy niewłaściwej. Jest to więc po prostu jedna i ta sama rzeczywistość, którą trzeba

1tak, i tak ukazywać, żeby dać pełny obraz. Dlatego trzeba dzisiaj zdecydowanie głosić konieczność pewnej ascezy. Zwłaszcza cywilizacja współczesna - nastawiona właśnie na konsumpcję, na używanie - jeżeli nie będzie miała w sobie zastrzyku właściwej ascezy, będzie skazana na zagładę, bo to jest powszechnie obowiązujące prawo, że z używania może w końcu wyrastać tylko śmierć, a życie wyrasta wyłącznie z ofiary. Tylko z dawania życia powstaje nowe życie.

Konkretnym zastosowaniem tego prawa w oazach i w ru­chu, zwłaszcza młodzieżowym, który propagujemy, będzie między innymi abstynencja od tytoniu i od alkoholu. To jest jedna z konkretyzacji tej ogólnej postawy, do której musi­my wychowywać. Te sprawy są dzisiaj ogromnie aktualne. Wśród młodzieży istnieje ogólny, społeczny problem nie­właściwego, wypaczonego używania - na przykład rozmiary klęski społecznej posiada już narkomania. Jeżeli jesteśmy więc realistami i tkwimy w kontekście życia - musimy głosić tę biblijną, zawsze obowiązującą metanole. [...]

 

Krościenko nad Dunajcem, czerwiec 1970 r.

 

 

Droga oczyszczenia i ufności

 

W tym czasie uczniowie przystąpili do Jezusa z zapytaniem: „Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim?" On przywo­łał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: „Zaprawdę, powiadam wam: jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdzie­cie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim" (Mt 18, 1-4).

W cytowanych tekstach1 w oryginale greckim użyto sło­wa metanoeite, co tłumaczymy: nawróćcie się. Słowo metano­ia, nawrócenie, albo też pokuta, należy do zespołu podstawo­wych pojęć chrześcijańskich i do centralnych pojęć Ewangelii. Musimy zastanowić się nad treścią tego słowa, jeżeli chcemy zrozumieć głębiej istotę naszego życia chrześcijańskiego, je­żeli chcemy zrozumieć tajemnicę żywego Kościoła.

Słowo metanoia określa pewną postawę wewnętrzną człowieka i ta postawa, podobnie jak postawa wiary, posta­wa modlitwy, jest właśnie tym, co nazywamy Kościołem ży­wym w człowieku. Ta rzeczywistość, którą określamy jako Kościół żywy w nas, obejmuje szereg postaw, z których naj­pierw trzeba wymienić wiarę, potem modlitwę - jako kon­sekwencję wiary, jako wiarę w akcie. Dalszą konsekwencją jest metanoia, nawrócenie, które wyrasta z wiary i z modli­twy. Ta postawa metanol, postawa pokuty czy nawrócenia, jest nieodłączna od wiary i od modlitwy. W gruncie rze­czy jest to jedna i ta sama rzeczywistość, którą określamy przy pomocy różnych pojęć i którą analizujemy w różnych aspektach.

Zwróćmy jeszcze uwagę na tę okoliczność, że słowo metanoia czy metanoeite występuje w Ewangeliach w po­dwójnym znaczeniu. Dwa pierwsze teksty, które czytaliśmy, mówią o nawróceniu w innym sensie niż trzeci tekst, gdzie Chrystus stawia jako wzór dziecko i mówi: Jeśli się nie od-mienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Spróbujmy przeanalizować głębiej treść tych pojęć i ukazać te dwie postawy, oczywiście znowu ściśle ze sobą związane, które jednak można wyodrębnić w zakresie słowa metanoia czy metanoeite.

 

Modlitwa miejscem nawrócenia

Do zrozumienia istoty tej postawy, którą nazywamy metanoia prowadzi nas przeżycie modlitwy. Każdy z nas może w sobie odkryć, że kiedy próbuje się modlić, to wnet napotyka przeszkody. Modlitwa staje się dla nas problemem, są z nią związane pewne trudności. Jeżeli na modlitwie próbujemy jakoś wyjść poza siebie po to, żeby nawiązać bez­pośredni kontakt osobowy z żywym Bogiem, to od razu do­świadczamy tej rzeczywistości, którą nazywamy skażeniem naszej ludzkiej natury. Stwierdzamy, że nie jest nam łatwo zapomnieć o sobie po to, żeby zacząć myśleć o Bogu. Znamy to zjawisko, które nazywamy roztargnieniami na modlitwie. Próbujemy się modlić, to znaczy próbujemy trwać naszą myślą przy Bogu, próbujemy przeżyć bliskość Boga, kontakt z Bogiem, ale ciągle przyłapujemy się na tym, że nasza myśl zwraca się jakąś siłą ciężkości gdzie indziej. Ciągle stwierdza­my, że w gruncie rzeczy nie myślimy o Bogu, że nasza myśl jest zajęta czymś innym. Mówimy: „jesteśmy roztargnieni na modlitwie". Ale gdybyśmy dokładniej przeanalizowali, czym są te roztargnienia, które nas odrywają od modlitwy czy od Boga, to doszlibyśmy do stwierdzenia, że właściwie jest tylko jedno źródło tak zwanych roztargnień na modlitwie. Właści­wie zawsze, kiedy się przyłapiemy na tym, że nie trwamy my­ślą przy Bogu w czasie modlitwy, stwierdzimy, że jesteśmy zajęci sobą. Nasza myśl krąży wokół naszego „ja". Absorbują nas jakieś sukcesy czy osiągnięcia danego dnia. Z zadowole­niem wracamy myślą do tego, co nas spotkało przyjemnego: jakaś pochwała czy uznanie, albo też do niepowodzenia, jakiegoś zawstydzenia, kompromitacji, do czegoś, co nam się nie udało. Myśl ciągle krąży koło tego. Próbujemy się uspra­wiedliwić, jakoś wybielić sami przed sobą. W. gruncie rzeczy u podstaw naszych myśli jest zawsze miłość własna. Jest ona jak gdyby zwrotniczym, który ustawia tory, po których póź­niej chodzą nasze myśli.

Stwierdzamy w sobie to prawo, że ile razy jesteśmy zajęci sobą, tyle razy urywa się nasz kontakt z Bogiem. Mówiąc pozytywnie: tylko wtedy możemy nawiązać kontakt z Bo­giem, kiedy zapomnimy o sobie, kiedy jakoś uwolnimy się z tego kręgu miłości własnej, samolubstwa, które nas ciągle wiąże, absorbuje. Żeby zwrócić się do Boga, trzeba dokonać wysiłku, który polega na jakimś odwróceniu się od siebie, od miłości własnej, od każdej postaci egoizmu. Dlatego też w samym akcie modlitwy już jest zawarta metanoia, to na­wrócenie, czyli odwrócenie się od siebie i zwrócenie się ku umiłowanej osobie, czyli ku osobie, którą chcemy miłować, to znaczy ku Bogu. Dla naszej skażonej natury nie jest moż­liwe, byśmy jakoś swobodnie, bez trudu mogli się zanurzać w Bogu, byśmy mogli z Nim rozmawiać. Warunkiem nawią­zania osobowego kontaktu z Bogiem jest nasze oczyszczenie, oczyszczenie z miłości własnej. Dlatego w samym przeżyciu modlitwy jest już zawarta metanoia, nawrócenie.

Często tak bywa, że cały czas przeznaczony na modlitwę upływa nam na zwalczaniu roztargnień. Ciągle próbujemy jakoś uwolnić się od siebie i zająć się Bogiem, i znowu cią­gle wpadamy w to zajęcie się sobą. Im bardziej próbujemy, tym bardziej odczuwamy trudność tego zadania, bo tutaj również obowiązuje w jakimś sensie prawo akcji i reakcji, reakcji równej akcji, a przeciwnej co do kierunku. Im więk­szy czynię wysiłek, żeby się uwolnić od siebie, tym bardziej odczuwam opór skażonej natury. Czym silniej uderzam o mur skażenia mojej osoby, o mur pychy i miłości własnej, tym silniej odczuwam samo skażenie. Stąd nieraz cały czas, który przeznaczamy na modlitwę, jest jakimś zmaganiem się ze sobą. W gruncie rzeczy jest to próba modlenia się, a jesz­cze nie modlitwa. Nieraz przez długie miesiące, nawet przez długie lata, modlitwa polega tylko na takim podejmowaniu prób, żeby wyjść poza siebie i znaleźć kontakt z Bogiem.

Mówimy nieraz: modlitwa nieudana, na próżno się mo­dlę, nie potrafię się modlić. Musimy jednak zrozumieć, że taka modlitwa, która jest tylko jakąś próbą modlitwy, już jest mo­dlitwą udaną. Bo wtedy robimy to, co jest najistotniejsze: próbujemy wyjść z siebie i zwrócić się ku Bogu. Samo to pró­bowanie, sam ten wysiłek jest modlitwą, jest istotą modlitwy. To jest rzecz niesłychanie cenna. Można nawet powiedzieć, że kiedy modlitwa nie wygląda w ten sposób, to prawdopodobnie mamy jakieś złudzenie, może przeżywamy wzruszenie uczu­ciowe, jakiś nastrój. Życie modlitwy zaczyna się na serio wte­dy, kiedy zaczyna się ta wewnętrzna walka ze sobą, ten wysiłek metanoi - nawrócenia. Modlitwa dlatego ma wielką wartość, że ciągle stawia nas w takiej sytuacji, że musimy uświadomić sobie potrzebę nawrócenia i podjąć wysiłek w jego kierunku. Ten wysiłek jest rzeczą najcenniejszą w naszym życiu, bo w ten sposób powoli dojrzewamy do spotkania z Bogiem.

 

Przemiana życia

Metanoia, która rozpoczyna się w doświadczeniu modli­twy, musi oczywiście ogarnąć potem całe nasze życie. Ten wysiłek musi być kontynuowany również poza modlitwą.

Próba nawracania się w różnych sytuacjach życia jest, z jed­nej strony, jak gdyby dalszym ciągiem modlitwy, a z drugiej, przygotowaniem do modlitwy. Powoli całe nasze życie staje przed tym wezwaniem do nawrócenia. W modlitwie cią­gle na nowo uświadamiamy sobie potrzebę i konieczność nawrócenia, a potem próbujemy konkretne jego wymaga­nia wprowadzać w życie. Musimy zrezygnować z takiego przywiązania, wyzbyć się takiej słabości, opanować taką skłonność, ćwiczyć się w takiej cnocie, w takim przejawie cierpliwości. To jest praca całego życia. Modlitwa jest jej po­czątkiem. [...] Bez tej pracy, bez metanoi życie modlitwy nie może się rozwinąć.

Prawdziwe życie modlitwy zawsze będzie nam uświa­damiało potrzebę oczyszczenia, potrzebę metanoi. Jeżeli nie przeżywamy w ten sposób naszej sytuacji wewnętrznej na modlitwie, to znaczy, że jesteśmy zaślepieni i nie znamy siebie, że żyjemy w złudzeniach, w ciemnościach. Dlatego już wtedy powinniśmy odczuwać pewien niepokój, powinniśmy wołać o światło, o światło poznania siebie, swojej pychy. Kto nie zna swojej pychy, ten w ogóle jeszcze nie zna siebie. Początek poznania siebie w świetle Bożym, w świetle Ducha Świętego, to jest poznanie swojej pychy jako podstawowej, codziennej tendencji. Pycha musi się dla nas stać zasadni­czym problemem życia wewnętrznego. [...] Pycha jest tym, co nas zamyka w sobie, co jest zaprzeczeniem miłości. Pycha jest niezdolnością do miłowania, ponieważ jest jakimś za­mknięciem się w sobie, oparciem się na sobie, postawieniem siebie w centrum wartości. Dlatego też człowiek pyszny nie zna miłości.

Droga oczyszczenia

Droga do miłości prowadzi przez oczyszczenie. Mówi się w ascetyce o tak zwanej drodze oczyszczającej w życiu reli­gijnym, w życiu wewnętrznym. Każdy z nas musi iść tą dro­gą; czasem trzeba iść długie, długie lata. Może i kilkadziesiąt lat będziemy szli tylko drogą oczyszczenia. Musi się dokonać w nas coś analogicznego do sytuacji, kiedy do pokoju wpada przez okno promień słońca; wtedy nagle dostrzegamy, że w tym czystym, jak nam się dotąd wydawało, powietrzu krąży nieskończona ilość pyłu. Właśnie światło Ducha Świę­tego, podobnie jak promień słońca, przenika nasze wnętrze i sprawia, że poznajemy, jak bardzo jeszcze jesteśmy dalecy od Boga, jak bardzo głęboko jest zakorzeniona w nas miłość własna i pycha. Dziwi nas nieraz, że od ludzi świętych, któ­rych podziwiamy, słyszymy wyznanie: jestem najgorszym grzesznikiem, jestem największym grzesznikiem świata. Drzemie w tym jakaś ogromna ostrość. Ludzie święci jed­nak, którzy żyją w świetle łaski Bożej, nie są gorsi od innych ludzi, ale lepiej widzą swoje skażenie, mają ostrzejsze wej­rzenie, posiadają więcej światła. Dlatego też bywa w życiu wewnętrznym, że nam się wydaje, iż jesteśmy coraz gorsi. W gruncie rzeczy jednak jesteśmy coraz lepsi, bo lepiej zna­my siebie, swoje skażenie i zmaganie się; jesteśmy wtedy na drodze oczyszczenia. A jeżeli nam się wydaje, że właściwie nie mamy nad czym pracować, nie mamy żadnej wady, żad­nych grzechów, że jesteśmy już ideałami, to znaczy, że jeste­śmy po prostu zaślepieni i nie znamy siebie.

Metanoia w tym pierwszym znaczeniu ma swoje etapy. Najpierw chodzi o uwolnienie się od grzechów świadomie akceptowanych, dobrowolnych, od grzechów ciężkich. Po­tem przychodzi kolej na lżejsze grzechy, na różne wady. Całe życie możemy coś robić ze sobą i ten proces oczyszczania, metanoi będzie z pewnością trwał całe życie. Nie jest to więc tylko jeden moment. Może każdy z nas pamięta taką chwilę w życiu, kiedy przeżył nawrócenie, i mówi: wtedy się na­wróciłem. To jednak był początek. A nawracać się musimy zawsze, stale, to jest jakaś stała postawa życia chrześcijań­skiego. Tak jak stałą postawą jest modlitwa, a z niej zawsze będzie wyrastała świadomość potrzeby oczyszczenia. Pra­gnienie oczyszczenia i wysiłki zmierzające do niego zawsze będą miały swoje źródło w modlitwie.

II

Drugie znaczenie słowa metanoia przybliża nam werset o duchu dziecięctwa: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Tutaj słowo metanoia, nawrócenie, ma inne znaczenie niż w poprzed­nich tekstach. Do tego znaczenia dochodzimy również drogą przeżycia. To jest jak gdyby dalszy etap: wiara, modlitwa, metanoia.

Doświadczenie słabości i niemocy

Kiedy bowiem rozumiemy już potrzebę oczyszczenia, kiedy podejmujemy już ten trud, staje przed nami inne prze­życie, mianowicie przeżycie naszej niemocy i słabości. To jest to, co wielu niepokoi na drodze życia wewnętrznego. Przeży­cie swojej słabości doprowadza wielu do jakiegoś zwątpienia

1 zniechęcenia w życiu modlitwy, w życiu wewnętrznym. Tyle razy postanawiam i znów wpadam w te same wady. Już od kilkunastu lat chodzę co dwa tygodnie do spowiedzi, a ciągle mam te same grzechy, te same wady, te same nie­doskonałości. Codziennie rano postanawiam, a nie trzeba czekać długo i znów wszystko poszło w zapomnienie, i zno­wu ta sama słabość, ta sama wada [...], miłość własna mnie powala, zwycięża i znowu przeżywam całkowitą porażkę. Ciągle od nowa stwierdzam, że stale jest we mnie taka sy­tuacja. Nieraz patrzę na kilka minionych lat życia modlitwy, pracy nad sobą, i widzę za sobą jakieś pobojowisko, same zgliszcza, same ruiny dobrych postanowień rekolekcyjnych, dni skupienia [...] tyle tego jest za mną, a nic z tego nie pozo­stało. Ciągle staję na początku drogi, ciągle nie widzę w sobie jakiegokolwiek postępu.

Grozi nam tu wielkie niebezpieczeństwo: pokusa znie­chęcenia, smucenie się z tego powodu, że jestem słaby, niedoskonały. Wielu pogrąża się wtedy w smutku, w jakimś ponurym usposobieniu. Wielu ludzi, którzy prowadzą życie wewnętrzne, życie modlitwy, nie ma w sobie żadnej radości. Ci zaś, którzy ich znają, nie czują się pociągnięci na drogę modlitwy i życia wewnętrznego, bo nie widzą radości u tych, którzy taką drogę wybrali. A oni ciągle narzekają, przeżywa­ją jakieś ciągłe udręczenie wewnętrzne, niepokój, męczenie się ze sobą i doświadczenie, że im bardziej próbują dopin­gować siebie, swoją wolę, tym większe ponoszą porażki. W końcu dochodzą do stwierdzenia: jestem zgubiony, nic się we mnie nie zmieni, moja miłość własna, moja pycha, jest za­korzeniona tak głęboko, że to jest sprawa beznadziejna, lepiej dać temu spokój. Nie wszyscy znajdują właściwe kierownic­two duchowe w tych trudnościach. Często to kierownictwo bywa powierzchowne. To, co zawierają niektóre książki ascetyczne, też jest nieraz bardzo powierzchowne i nie daje możliwości rozeznania tej podstawowej trudności życia wewnętrznego, z którą każdy z nas musi się spotkać. Znam chyba tylko jedną książkę w naszej literaturze ascetycznej, która właściwie ukazuje ten problem i jego rozwiązanie. Jest to dzieło Piotra Semenenki „Życie wewnętrzne". Jedno z ar­cydzieł w skali światowej - moim zdaniem - w literaturze ascetycznej. Niestety, ponieważ napisał je Polak, nie jest ono znane i doceniane. Radzę zapoznać się z tą książką, sięgnąć do niej. Znajdziemy tam wiele, wiele światła w problemach naszego życia modlitwy, życia wewnętrznego.

Semenenko przede wszystkim dokonał kapitalnego rozróżnienia grzechu i niedoskonałości. Czym innym jest grzech, a czym innym niedoskonałość. Grzech to coś świado­mie akceptowanego, zamierzonego, to świadome odrzucenie przykazania Bożego, świadome działanie wbrew woli Bożej. Natomiast niedoskonałość to coś, co wprawdzie obiektywnie jest niezgodne z wolą Bożą, z wymaganiem Bożej miłości, ale to coś, czego ja nie chcę, coś, co jest dla mnie ciężarem, co chciałbym z siebie zrzucić, gdybym mógł, w jednej chwili, ale właśnie nie mogę, nie potrafię. Rzeczą najważniejszą jest zrozumieć, że inaczej musimy się ustosunkować we­wnętrznie do grzechu, a inaczej do niedoskonałości. Wobec grzechu bowiem trzeba przyjąć postawę negacji, odrzucenia. Z grzechem nie można paktować. Z grzechem nie można się pogodzić, trzeba go odrzucić. Natomiast jeżeli chodzi o niedoskonałość, należy przyjąć wręcz przeciwną postawę. Z niedoskonałością muszę się wewnętrznie pogodzić, muszę ją przyjąć jako coś mojego. Muszę pogodzić się z tym, że nie jestem doskonały, że nie potrafię miłować, że nie potrafię uwolnić się od siebie, od swego egoizmu. Muszę to zwyczaj­nie uznać, bo to jest rzeczywistość, to jest prawda. Nie mogę próbować tego wyrzucić z siebie jakimś tragicznym napię­ciem woli, bo to w żadnym wypadku się nie uda. Dlatego trzeba powiedzieć: „tak, zgadzam się z tym". A to znaczy, inaczej mówiąc, że muszę wziąć na siebie swój krzyż.

Każdy z nas sam dla siebie jest krzyżem. To z czym nie mogę się w sobie pogodzić, to co mi się we mnie nie podoba, to co czuję jako coś obcego, co mnie przytłacza, co mnie drę­czy, to jest mój krzyż. Ten krzyż trzeba wziąć na siebie, trze­ba się z nim pogodzić, trzeba go nieść tak długo, jak długo Panu podoba się nam go zostawić. Co więcej, nie wystarczy pogodzić się z nim w jakiś fatalistyczny sposób: „No, nie da rady, muszę się pogodzić, bo cóż zrobię". Święty Paweł uka­zuje nam inną postawę wobec naszych słabości i niedoskona­łości, mówiąc wprost: będę się chlubił ze swoich słabości, bo kiedy jestem słaby, wtedy jestem mocny (por. 2 Kor 12, 9-10). Co znaczy to paradoksalne stwierdzenie świętego Pawła? Właśnie wtedy, kiedy jestem słaby, kiedy przeżywam swoją nieudolność, swoją niemoc ku dobremu, swoją słabość, wte­dy przeżywam doświadczalnie, egzystencjalnie potrzebę od­kupienia, zbawienia. Dopiero wtedy, kiedy w sobie przeżyję to, że muszę być zbawiony, że sam sobie nie poradzę, że sam siebie nie przemienię, nie odnowię, dopiero wtedy znajdę przystęp do Chrystusa Zbawiciela. A znalezienie właściwego stosunku do Chrystusa Zbawiciela jest początkiem życia re­ligijnego, chrześcijańskiego.

 

Potrzeba Zbawiciela

W Ewangelii bardzo często spotykamy się z tą postawą, która później rodzi zbawienie. Do Chrystusa przychodzi trę­dowaty, wyrzutek społeczeństwa. Zdobywa się na odwagę, żeby przyjść, bo nie wolno mu było zbliżać się do ludzi zdro­wych. Staje przed Chrystusem i mówi: Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić (Łk 5, 12). Wie, że nikt go nie może uzdrowić, że nie ma lekarstwa, nie ma żadnego ratunku, ale jest ktoś, kto mimo wszystko może zbawić, uleczyć, ktoś, kto przychodzi jako Zbawiciel, z niezwykłą mocą proroka, z mocą Bożą. Jedyna szansa, jedyny ratunek, to pójść do Nie­go i ufnie powiedzieć: Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczy­ścić. Ten człowiek wszedł we właściwy stosunek do Chrystu­sa Zbawcy, dlatego mógł zostać zbawiony. Dlatego Chrystus wyciąga rękę i mówi: Chcę, bądź oczyszczony (Łk 5, 13).

[Ta scena oddaje naszą] wewnętrzną rzeczywistość wo­bec Boga. Każdy z nas jest trędowaty, każdy z nas wewnątrz jest brzydki, bo pełen utajonej pychy, miłości własnej, samo-lubstwa. W każdym z nas jest także pełno zakłamania, obłu­dy, fałszu. Jeżeli o tym nie wiemy, to - jeszcze raz powtarzam - jesteśmy jeszcze ślepi. A kiedy poznamy siebie, to właśnie taki obraz nam się ukaże: jesteśmy jak gdyby trędowatymi na duszy. Ale kiedy uświadomimy sobie sam ten fakt oraz to, że nie potrafimy siebie zmienić, że to absolutnie przekracza nasze siły i możliwości, wtedy przyjdzie moment spotkania z Chrystusem. Wtedy będziemy mogli stanąć przed Nim i powiedzieć: Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić.

Ilu ludzi niepotrzebnie się dręczy w związku z komunią świętą. Ilu ludzi ma skrupuły: „Nie mogę przystępować do komunii, bo jestem taki czy inny, mam takie grzechy, takie wady. Jestem taki obojętny i taki oschły w chwili uczestnic­twa we mszy świętej. Jak mogę w tym stanie iść do komunii świętej". Rozumowanie takiego człowieka jest podobne do rozumowania człowieka chorego, który mówi: „Nie mogę iść do lekarza, bo jestem chory". Właśnie dlatego, że jestem taki, właśnie dlatego, że nie potrafię wyjść poza siebie, że jestem oschły, oziębły, obojętny, zakłamany, zimny itd., właśnie dla­tego potrzebuję Zbawiciela, właśnie dlatego idę do Chrystu­sa, który powiedział: Me potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, co się źle mają. (...) nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników (Mt 9, 12-13). Pozwoliliśmy sobie wmówić, że aby iść do komunii świętej, trzeba być świętym. A to jest teza jansenistyczna, potępiona przez Kościół. Janseniści głosili, że po wielkim i długim przygotowaniu, po różnych postach, umartwieniach i ćwiczeniu się w ascezie, najwyżej raz w roku może się człowiek odważyć przystąpić do komu­nii eucharystycznej. To jest teza heretycka, potępiona przez Kościół. Nas jednak obowiązuje Ewangelia: nie zdrowi, ale chorzy potrzebują lekarza. Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. Idziemy więc do Chrystusa, żeby nas zbawił.

 

Stać się jak dziecko

Ale właśnie: jeżeli się nie staniecie jak dzieci, jeżeli się nie nawrócicie i nie staniecie jak dzieci, nie dostąpicie zba­wienia. To jest właśnie to: nawrócić się i stać się jak dziecko, czyli zrezygnować z wiary w siebie, poczuć się słabym, bez­bronnym w obliczu Boga. Małe dziecko przeżywa głęboko swoją słabość. Ono wie, że nie może żyć bez matki, bez ojca, bez opieki starszych. Trzyma się ręki matki. Przytula się do kogoś starszego i opiera swoje poczucie życiowe, swoją uf­ność na kimś silniejszym, mądrzejszym, potężniejszym od niego. To jest właśnie postawa dziecka. W nas zaś jest pycha, a pycha to nic innego jak pragnienie samowybawienia. Czło­wiek sam chciałby siebie zbawić, nie chce nikomu zawdzię­czać tego, że jest zbawiony. Uważa, że jego własny wysiłek, jego asceza, jego silna wola, jego postanowienie, są źródłem poprawy, udoskonalenia siebie. Ale to właśnie jest pycha.

Uderza nas ta ciągle przewijająca się na kartach Ewange­lii kontrowersja między Chrystusem a faryzeuszami. Ciągle tylko spory, napięcia, walki. W końcu słyszymy to straszne „biada", które Chrystus wypowiada pod adresem faryzeuszy. Dlaczego Chrystus nie mógł znaleźć wspólnego języka z fa­ryzeuszami, którzy byli przecież jakąś elitą religijną i ducho­wą narodu izraelskiego w tym czasie? To byli ludzie, którzy gorliwie wypełniali Zakon, którzy przyjęli jako zadanie, jako swoją ideę dokładne, wierne wypełnienie wszystkich przepi­sów Prawa. Dlaczego więc Chrystus znajduje dla nich tylko potępienie, „biada", i nie może ich zbawić? Przypowieść o faryzeuszu i celniku, którzy modlą się w świątyni, wyja­śnia nam tę tajemnicę (zob. Łk 18, 9-14) i ukazuje dwie po­stawy. Jedna postawa - zamknięta wobec Bożego działania, zamknięta dla łaski, druga - wyzwalająca działanie Bożego miłosierdzia i Bożej łaski.

Faryzeusz staje w świątyni przed Panem i chlubi się swo­ją sprawiedliwością: Oto poszczę i daję dziesięciny, jestem sprawiedliwy, nie jak tamci celnicy, jak ten lud, który nie zna Zakonu, który godzien jest tylko pogardy. Chlubi się przed Bogiem z własnej sprawiedliwości. To jest istota doktryny faryzejskiej: idea samowybawienia religijnego. Faryzeusze stworzyli sobie taką doktrynę, że jeżeli dokładnie, co do joty, wypełnią przepisy prawa, to Pan Bóg w nagrodę musi im dać królestwo. W ten sposób wysłużą sobie u Pana Boga wywyż­szenie narodu izraelskiego, zwyciężenie wszystkich wrogów, staną się narodem królującym, wywyższonym dzięki swej sprawiedliwości. Pan Bóg musi im dać nagrodę, jeżeli wy­pełnią własnym wysiłkiem wszystkie przepisy Prawa. To jest właśnie gorliwość tego, kto spełnia uczynki Zakonu, co po­tem tak mocno zwalczał święty Paweł, który przeżył nawró­cenie właśnie w tym drugim znaczeniu. Apostoł zrozumiał, że trzeba się chlubić przed Panem nie swoją sprawiedliwo­ścią, ale swoją słabością, swoją nędzą, swoją nieudolnością. Że dopiero przyznanie się przed Panem do wewnętrznej prawdy o sobie wyzwala zbawcze działanie Boga. Postawa faryzejska jest postawą zamkniętą wobec działania Boże­go, postawą samowybawienia religijnego. Natomiast celnik reprezentuje postawę otwartą wobec zbawczego działania Boga. W poczuciu swojej grzeszności, swojej nędzy, nie ma on odwagi nawet podnieść oczu swoich ku niebu, ale bije się w piersi i mówi: Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Chrystus kończy tę przypowieść stwierdzeniem: ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten.

Wspomniana przypowieść ukazuje właściwą posta­wę, postawę dziecięctwa wobec Boga. Bóg przychodzi nas zbawić, Bóg zbawia. Imię Jezus w dosłownym przekładzie znaczy: „Bóg zbawia". Żeby jednak Bóg nas mógł zbawić, musi w nas znaleźć wiarę i ufność. Taka zaś postawa zakła­da najpierw zrezygnowanie z wiary w siebie i opierania się na sobie. Jeżeli bowiem oprzemy się na sobie, Bóg nas nie może zbawić. Zostawia nas samym sobie. Wtedy jesteśmy zdani na siebie, możemy podejmować różne próby. A Bóg czeka na nas cierpliwie, aż się rozczarujemy raz i drugi, aż upadniemy, aż mocno „dostaniemy po głowie". Nasza pycha powoli się kruszy, stajemy się coraz pokorniejsi, a kiedyś przyjdzie ten moment, że staniemy przed Panem z pustymi rękami i powiemy: „Panie, teraz Ty mnie zbaw, bo ja już do­szedłem do stwierdzenia, że to nie jest w mojej mocy. Tylko na Tobie mogę się oprzeć, na Tobie mogę polegać". Wtedy działa łaska Boża, Bóg bowiem pysznym się sprzeciwia - mówi Pismo Święte - a pokornym łaskę daje (1 P 5, 5). Oczywiście,

nie znaczy to, że mamy w życiu religijnym przyjąć postawę bierną. To nie jest jakiś kwietyzm. Spróbujmy w ten sposób stawać przed Bogiem, a zobaczymy, że to jest najtrudniej­sze. Najwięcej wysiłku trzeba do tego, żeby zrezygnować ze swojej pychy i z tego szalonego pędu do samowybawienia. To wcale nie jest łatwe. To też kosztuje. Ale jest to jakiś inny kierunek naszego wysiłku niż ten, który jest inspirowany przez naszą pychę.

Współdziałanie z łaską

Kiedy dzięki przeżyciu swojej słabości i przez właściwe ustosunkowanie się do naszych niedoskonałości staniemy na właściwej płaszczyźnie wobec działania Bożego, wtedy rozpocznie się okres naszego współdziałania z łaską. Pan Bóg będzie od nas wiele wymagał. To znowu nie będzie jakiś kwietyzm, jakieś bierne czekanie na łaskę. To jest inna droga, właśnie ta droga, którą ukazuje nam w naszych czasach święta Teresa od Dzieciątka Jezus. To jest właśnie mała droga, mała ścieżka, która tylu ludziom przyniosła wybawienie w życiu religijnym. Droga dziecięcej, ufnej postawy wobec Boga; przeżywanie swojej słabości w obliczu Boga, przeżywanie siebie jako dziecka, które tylko przez Chrystusa może być podniesione, umocnione i prowadzone drogą do zbawienia. Droga bardzo prosta. Chociaż z powodu naszej pychy faktycznie dla wielu bardzo skomplikowana. Ale do tego musimy dojść. Właśnie dlatego Pan Bóg nieraz przez długie lata każe nam stale przeżywać niepowodzenia w życiu wewnętrznym. To nie znaczy, że Bóg nas opuścił. Bóg w swojej pedagogii uczy nas mądrości. Pozwala nam próbować i doświadczać różnych rzeczy - aż dojdziemy do prawdy, do stwierdzenia tego, co jest prawdą. Do przyjęcia i zaakceptowania siebie w całej prawdzie. Ale z tym się łączy ufne złożenie siebie w ręce Chrystusa Zbawiciela. Dlatego radośnie i pogodnie znosimy swój krzyż, swoją nędzę, swoją słabość. Dlatego chlubimy się ze swojej słabości, bo wiemy, że w naszej słabości objawia się moc Chrystusowej władzy. Wtedy przynosimy chwałę Bogu, wtedy nie my jesteśmy godni pochwały, nie sobie przypisujemy owoce i wyniki, ale Chrystusowi.

To jest metanoia w tym drugim znaczeniu: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci. Musimy stać się dziećmi w obliczu Pana i ciągle na nowo - w modlitwie, w spotkaniu w Eucharystii - przybierać taką postawę. Wtedy będziemy postępowali na drodze życia wewnętrznego. Coraz więcej będzie w nas spokoju, coraz więcej radości, coraz więcej światła, pozbędziemy się skrupułów, różnych psychicznych męczarni, które zupełnie niepotrzebnie wkradają się w nasze życie modlitwy, w nasze życie wewnętrzne. To jest właśnie ta droga, którą ukazał święty Paweł, którą naszym czasom przypomniała Mała Święta Teresa - ta mała ścieżka dziecięc­twa duchowego w obliczu Boga.

Jeżeli znajdziemy taką drogę, to tylko dzięki Ducho­wi Świętemu, który nas wyprowadzi z różnych pomyłek i błędów, na jakie jesteśmy narażeni w życiu wewnętrznym. Poddajmy się więc działaniu Ducha Świętego, codziennie składajmy ufnie w Jego ręce nasze problemy życia wewnętrz­nego. On pokieruje nami właśnie tą piękną drogą wiary i ufności, zaufania Bogu, który jest miłością i który w swojej miłości jak najlepszy wychowawca prowadzi nas różnymi etapami, ale nieomylnie, do wyzwolenia, do wybawienia, do pełni zjednoczenia z Nim w miłości.

 

Krościenko nad Dunajcem, 10 sierpnia 1972 r.

 

Modlitwa drogą pokuty i nawrócenia

Każdy, kto podejmuje próbę modlitwy, czyli osobowego spotkania z Bogiem, doświadcza na sobie istoty pokuty i na­wrócenia. Rozważania modlitewne mogą więc nam pomóc głębiej zrozumieć to zagadnienie. Dobrze jest nam znane to przeżycie, które nazywamy roztargnieniem na modlitwie. Często się skarżymy czy też oskarżamy: „byłem roztargnio­ny na modlitwie", „nie mogłem się na modlitwie skupić", „nie mogłem skoncentrować swojej uwagi na Bogu", „pod­czas modlitwy ciągle musiałem walczyć z roztargnieniem". Nasza modlitwa przeważnie jest tylko jakimś zmaganiem się z roztargnieniami czy próbą uwolnienia się od obcych, na­trętnych myśli po to, żeby swoją świadomość zająć Bogiem. Ale nam się to nie udaje.

Spróbujmy wniknąć głębiej w to przeżycie, które na­zywamy roztargnieniem na modlitwie. Spróbujmy dotrzeć do źródła tych tak zwanych roztargnień. Jeżeli kilka razy dokonamy analizy treści naszej świadomości, to z pewnością odkryjemy, że źródło roztargnień na modlitwie jest jedno i właściwie zawsze to samo. Tym źródłem jest nasz egoizm, nasza miłość własna, to znaczy zajęcie się sobą w taki spo­sób, który ostatecznie jest przejawem naszego egoizmu. Nie potrafimy uwolnić się od siebie. Nasze myśli ciągle wracają na przykład do doznanej w ciągu dnia przykrości - ktoś zranił naszą miłość własną, ktoś nas obraził, ktoś nam spra­wił przykrość - ciągle nasza myśl krąży wokół tej zranionej miłości własnej. Nie potrafimy zapomnieć, nie potrafimy się od tego uwolnić. A czasem przeciwnie, nasza miłość własna została zaspokojona, coś nam się udało, ktoś nas pochwa­lił, spotkało nas uznanie i nasza myśl ciągle wraca do tego


przeżycia bardzo dla nas przyjemnego. Ciągle odnawiamy to przeżycie i nie możemy się uwolnić od tej formy egoizmu, jaką jest zadowolenie z siebie, z otrzymanego uznania czy pochwały. Tak czy inaczej zawsze w jakiś sposób zajmujemy się sobą, spoczywamy w sobie, krążymy wokół siebie, wokół własnego „ja" i nie możemy spotkać się z Bogiem. Ile razy zwrócimy się ku sobie, natychmiast przerywa się w naszym wnętrzu kontakt z Bogiem. Bo takie jest prawo modlitwy, że tylko w bezinteresownym odruchu zapomnienia o sobie możemy wprowadzić Boga do swojej świadomości. Bóg wchodzi tylko do czystego serca, a czyste serce to serce wol­ne od egoizmu, od miłości własnej, od pychy. Bóg może wejść tylko tam, gdzie znajduje serce oczyszczone. Gdziekolwiek serce jest uwikłane w miłość własną, zajęte sobą, tam Bóg nie może wejść, tam nie może być spotkania, kontaktu z Bo­giem, wtedy modlitwa się urywa. Czy wobec tego w ogóle jesteśmy zdolni do modlitwy?

jeżeli zdajemy sobie sprawę z tego, że nasz egoizm, na­sza miłość własna jest przeszkodą w spotkaniu z Bogiem, jeżeli podczas modlitwy podejmujemy wysiłek w kierunku oczyszczenia siebie, w kierunku uwolnienia się od siebie, zapomnienia o sobie, to jesteśmy na drodze do Boga, doko­nujemy czynności istotnej dla życia modlitwy. Taka walka, takie zmaganie się ze sobą już jest modlitwą, jest formą mo­dlitwy. Wtedy dokonuje się w nas coś istotnego, ponieważ podejmujemy wysiłek nawrócenia. Dokonuje się wewnętrzna przemiana - próba odejścia od siebie, zapomnienia o sobie, zwrócenia się ku Bogu. To jest właśnie metanoia, nawróce­nie, to jest ta wewnętrzna odmiana, jeszcze nie ma wyniku, nie ma rezultatu, ale jest próba, wysiłek, jest pragnienie wewnętrznej przemiany - i to jest modlitwa. To jest najważ­niejsza, najcenniejsza w tym momencie modlitwa, bo biorąc pod uwagę jej punkt wyjścia, czyli faktyczny stan skażenia naszej natury, nic innego w tej chwili nie możemy czynić.

Mie możemy przeskakiwać etapów. Możemy czasem wpra­wić się w złudzenie, możemy poruszyć nasze uczucie i może nam się wydawać, że wpadamy w jakiś zachwyt modlitewny, że pięknie i głęboko się modlimy, ale w gruncie rzeczy jest to złudzenie. Czasem w początkach życia modlitwy Bóg daje nam chwilową łaskę dobrej modlitwy, ale potem przychodzi modlitwa, która jest oczyszczeniem i trwa nieraz długie, długie lata. Modlitwa, która jest tylko jakimś zmaganiem się z roztargnieniem, jest jednak dobrą, prawdziwą modlitwą. Jest to dla nas bardzo pocieszająca prawda.

Modlitwa staje się nawróceniem zwłaszcza wtedy, kie­dy przybiera formę modlitwy błagalnej i kiedy zaczynamy dobrze pojmować istotę tej modlitwy błagalnej. Przeważnie nasza modlitwa jest prośbą skierowaną do Boga. Wielu ludzi tylko tak potrafi się modlić. Modlitwa błagalna jest pod­stawową formą wszelkiej modlitwy, ale musimy wyjaśnić pewne nieporozumienia i popatrzeć we właściwy sposób na istotę tej modlitwy, bowiem tutaj jest najwięcej nieporozu­mień i wypaczeń.

W potocznym doświadczeniu życia religijnego modli­twa błagalna, modlitwa prośby polega na tym, że usiłujemy Pana Boga nakłonić do tego, żeby spełnił naszą wolę, nasze życzenia. Modlitwa błagalna staje się bardzo często jakąś próbą wymuszenia na Bogu tego, co uważamy, że jest nam potrzebne do szczęścia, tego, co jest naszym życzeniem, pra­gnieniem. Nieraz mamy pretensje do Boga, że nasza modli­twa nie jest wysłuchana. Tymczasem takie pojęcie modlitwy błagalnej jest z gruntu fałszywe, jest wielkim nieporozu­mieniem. Wprawdzie uczyliśmy się w ramach katechizmu, jakie są przymioty dobrej modlitwy i każdy z nas na pewno odpowiedziałby na pytanie, jakie przymioty musi mieć do­bra modlitwa - między innymi zgadzanie się z wolą Bożą. To stwierdzenie umieszczamy jednak na marginesie naszego życia modlitwy. Ostatecznie trzeba się z wolą Bożą pogodzić, ale zakładamy, że wola Boża jest właśnie zgodna z naszą wolą, z tym, czego w tej chwili bardzo pragniemy. Jeżeli Bóg nas kocha, jeżeli Bóg chce naszego dobra, to znaczy, że musi chcieć wypełnić to, czego w tej chwili pragniemy. Praktycz­nie więc nie zwracamy w modlitwie uwagi na to znane z ka­techizmu zastrzeżenie, że dobra modlitwa musi cechować się zgodnością z wolą Bożą. Tymczasem w tym stwierdzeniu jest wyrażona sama istota modlitwy błagalnej, którapolega na czymś zupełnie przeciwnym do tego, co praktykujemy w naszym codziennym życiu religijnym.

W modlitwie nie chodzi o to, żeby Boga nakłonić do wypełnienia naszej woli, ale o to, żeby siebie nakłonić do przyjęcia woli Bożej. Jedynie taka modlitwa błagalna ma sens. Taka modlitwa ma również obietnicę nieomylnego wysłuchania. Chrystus mówi: O cokolwiek prosić będziecie w imię moje, to uczynię (por. j 14, 13). W języku biblijnym prosić w imię Jezusa znaczy prosić w ścisłym zjednoczeniu z Jezusem, z Jego modlitwą, a modlitwa Jezusa może być tyl­ko modlitwą doskonałego poddania się woli Ojca. Modlitwa Jezusa, modlitwa całego Jego życia streszcza się w tym sło­wie: Tak, Ojcze; nie moja, ale Twoja wola niechaj się stanie. Chrystus też nauczył nas modlić się: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, niech się święci imię Twoje! Niech przyjdzie królestwo Twoje; niech Twoja wola spełnia się na ziemi, tak jak i w nie­bie (Mt 6, 9-10). Te pierwsze trzy prośby Modlitwy Pańskiej w różnych słowach wyrażają to samo. Pierwszym przedmio­tem modlitwy błagalnej jest wypełnienie się woli Ojca. Przez to będzie uświęcone imię Ojca wśród nas, że spełni się Jego wola, a wtedy przyjdzie też Jego królestwo. Modlitwa bła­galna polega na podjęciu przez nas wewnętrznego wysiłku, aby przyjąć wolę Ojca jako zasadę swego życia, działania i postępowania. Modlitwa błagalna jest wysiłkiem, żeby poddać swoje życie woli Ojca, bo jedynie wola Ojca jest wolą dobrą. Przedmiotem woli Ojca jest absolutne dobro i Bóg jeden wie, co jest dla nas dobre. Tylko wtedy, kiedy prosimy o wypełnienie się woli Ojca, prosimy również o prawdziwe dobro dla siebie.

Często nie rozumiemy woli Ojca. Jeżeli jednak Bóg jest Bogiem, to musimy jak gdyby in blanco podpisywać się pod Jego wolą. Nie możemy nawet dopuścić tej myśli, żeby wola Ojca była wolą, która nam szkodzi, żeby nie była ona wolą, której istotą jest miłość, czyli pragnienie naszego dobra, na­szego zbawienia, naszego szczęścia. Nasz rozum jest jednak ograniczony, nasz punkt widzenia jest bardzo wąski i ciasny. Dlatego zawsze musimy wypowiadać nasze: bądź wola Two­ja, chociaż nam się wydaje, że powinno być właśnie inaczej, tak jak my chcemy. Nasza modlitwa musi być wtedy podob­ną do modlitwy Chrystusa w Ogrójcu, który też się modlił: Jeżeli to możliwe, niech odejdzie ode Mnie ten kielich! Ale nie jako Ja chcę, ale jako Ty chcesz, niechaj się stanie. Taka modlitwa jest równocześnie naszą wewnętrzną przemianą, jest właśnie metanoia, pokutą, oczyszczeniem.

Źródłem wszelkiego zła jest nasza samowola, rozminięcie się naszej woli z wolą Bożą. Nasz powrót do Boga, nasza po­kuta i nawrócenie polega na przyjęciu woli Bożej objawionej nam w słowie Bożym. Dlatego Pan Jezus wzywa: pokutujcie, nawracajcie się i wierzcie Ewangelii (por. Mk 1, 15). Pokuto­wać to znaczy poddać swoje życie słowu Bożemu uwierzyć słowu Bożemu. Uwierzyć, to znaczy przyjąć to słowo nie tylko umysłem, ale całą swoją istotą, przede wszystkim swoją wolą. To jest właściwy przedmiot naszej modlitwy bła­galnej i taka modlitwa nas przemienia. Taka modlitwa nas oczyszcza, nawraca i jednoczy z Bogiem, bo zjednoczyć się z Bogiem to znaczy zjednoczyć się z Jego wolą. Zjednoczyć się z Bogiem to znaczy zjednoczyć się ze źródłem życia, ze źródłem wszelkiego dobra, z najwyższą miłością. Do tego zjednoczenia prowadzi tylko jedyna możliwa droga, właśnie droga wyzbycia się samowoli, wyzbycia się własnej woli, o ile sprzeciwia się ona woli Bożej. Jest to więc droga pokuty, dro­ga nawrócenia.

Nieraz nasza modlitwa będzie jakąś walką, jakimś zma­ganiem się z Bogiem. Obrazem takiej modlitwy jest scena opisana w Księdze Rodzaju - tajemnicza walka, którą Jakub w nocy toczy! z Aniołem Pana, czyli z samym Bogiem Jah­we (por. Rdz 32, 25-33). To nocne zmaganie się z Bogiem to obraz naszej modlitwy. Nieraz długo musimy się zmagać ze sobą, nie potrafimy się pogodzić z wolą Bożą. Ale kiedy w końcu zdobywamy się na to dogłębne, wewnętrzne „fiat", „niech się stanie", ogarnia nas głęboki pokój i głęboka ra­dość. Nasza modlitwa wtedy jest już wysłuchana, chociaż nie osiągnęliśmy tego, o co prosiliśmy, chociaż zewnętrznie nic się nie zmieniło. Mamy wtedy w sobie głębokie przekonanie, że nasza modlitwa została wysłuchana w tym momencie, w którym powiedzieliśmy swoje „tak" wobec woli Ojca. Taka musi być nasza modlitwa. I taka modlitwa wprowadza cale nasze życie na drogę przemiany i nawrócenia.

Nie przemienia nas natomiast klepanie pacierzy ani od­mawianie długich formuł modlitewnych. Niektórzy ludzie wiele czasu poświęcają na recytowanie różnych modlitw, odmawiają swoje pacierze przez długie, długie lata, nieraz i całe życie, a nic się w ich życiu nie zmienia. Oni sami się nie przemieniają, nie odnawiają się wewnętrznie. Przez modli­twę nie wzrasta w nich nowy człowiek. Ich modlitwa nie jest nawróceniem, nie jest pokutą, nie jest metanoia. Nie jest wła­śnie tym wysiłkiem skierowanym ku słowu Bożemu, żeby je przyjąć, żeby poddać mu siebie, swoją egzystencję, całe swoje życie. Taka modlitwa jest próżna, bezowocna. Dlatego we­zwanie, które dzisiaj zostało do nas skierowane: „nawróćcie się", przyjmijmy w łączności z jego drugą częścią: wierzcie Ewangelii, to znaczy przyjmijcie Ewangelię, słowo Boże.

Zacznijmy realizować to wezwanie najpierw w sobie, w głębi swojej osoby, na codziennej modlitwie. Niech ona będzie naszym codziennym nawracaniem się, codziennym wysiłkiem, żeby poddać swoje życie woli Bożej. Wtedy bę­dziemy odnajdywali pokój i radość w modlitwie, nawet jeżeli będzie ona pozornie modlitwą nieudaną, nawet jeżeli cała modlitwa będzie tylko próbą uwolnienia się od siebie, od roztargnień. Próba uwolnienia się od siebie jest jednak próbą przyjęcia Boga jako źródła życia, źródła szczęścia i radości. Dlatego taka modlitwa, która jest pokutą, prowadzi nas do pojednania, do zjednoczenia z Bogiem.

 

Krościenko nad Dunajcem, 22 sierpnia 1973 r.

 

 

 

Żyć według Ducha

Postępujcie według ducha, a nie spełnicie pożądania ciała. Owo­cem ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie. Mając życie od Ducha, do Ducha się też stosujmy (Ga 5, 16.22a.25).

W czytaniu dzisiejszych nieszporów spotykamy się z klu­czowym pojęciem, które odgrywa szczególną rolę we współcze­snej odnowie charyzmatycznej w chrześcijaństwie, mianowi­cie z pojęciem postępowania według ducha albo też z pojęciem życia w duchu czy życia według ducha. Jak należy rozumieć te określenia: postępowanie, życie w duchu, według ducha? Od­powiedź wynika z antytezy, która jest ukazana w tym krótkim czytaniu: Postępujcie według ducha, a nie spełnicie pożądania ciała. Kiedy święty Paweł mówi: „pożądania ciała", nie chodzi mu o przeciwstawienie w człowieku sfery ducha i sfery ciała, o jakiś spirytualizm, który zakłada, że wszystko, co duchowe jest dobre, a co cielesne jest złe. 1 duch, i ciało pochodzą od Boga, dlatego i to, co pochodzi od ducha, i to, co pochodzi od ciała, zasadniczo jest dobre. Ale słowo „ciało" u świętego Pawła, czy w ogóle w Nowym Testamencie, ma inne znaczenie. Przez określenia: ciało, człowiek cielesny, życie według ciała, rozumie się życie, które polega na tym, że człowiek sam okre­śla to swoje życie, swoje dążenia, swoje plany - bez względu na Boga. Tak pojęte życie według ciała obejmuje również akty duchowe człowieka, a może nawet szczególnie akty duchowe, bo w duchu, w duszy człowieka jest siedlisko pychy. Pycha jest źródłem samowoli, źródłem planów życiowych, które człowiek sam sobie ustala, nie licząc się z Bogiem, a nawet czyniąc sie­bie samego Bogiem, to znaczy celem najwyższym, ośrodkiem


wszystkiego. Właśnie to jest życie według ciała, postępowanie według ciała, spełnianie pożądań ciała. Ciało ma także swego ducha, tego ducha naturalnego, ludzkiego, ducha - jak mówi Pismo Święte - starego człowieka w nas.

Natomiast postępowanie według ducha, życie w duchu, jest to życie, które ma swój początek w Bogu, w myśli Bożej, w Bożych planach. Życie w duchu polega na tym, że człowiek podporządkowuje swoje życie, swoje pragnienia, swoje dąże­nia, swoje ambicje i plany Bożym planom zbawienia. Życie według ducha rozpoczyna się od tego, że człowiek w duchu rozpoznaje miłość Boga i to, że Bóg ma dla niego wspaniały plan, płynący z Jego miłości. Kiedy człowiek dąży do tego, żeby żyć według Bożego planu, według Bożej woli, żeby podporządkować swoje ambicje, zamiary i plany zamiarom Boga, wtedy właśnie prowadzi życie w duchu, według ducha. Wtedy człowiek stosuje się do Ducha.

Duch w człowieku jest przede wszystkim sprawcą wia­ry. Wiara pozwala człowiekowi przyjąć słowo Boże właśnie jako słowo Boże, słowo wiążące, zobowiązujące, słowo ży1 wej Osoby, która przez to słowo objawia siebie człowiekowi i chce mu dać siebie w zamian za wzajemne oddanie siebie. Dzięki wierze człowiek rozpoznaje różnicę pomiędzy życiem według ciała, według własnych planów i ambicji, a życiem według planów Boga. I dzięki wierze człowiek otrzymuje światło, któremu może podporządkować swoje życie. Ale Duch jest w nas także sprawcą jedności między światłem i życiem, między tym, co poznaliśmy jako światło pocho­dzące od Boga, a naszym dążeniem i postępowaniem. Życie według ducha jest także życiem w jedności światła i życia, poznania i woli, umysłu i miłości, która jest w naszej woli. Życie według ducha polega więc także na stosowaniu się do Ducha, czyli do Jego światła, do tego, co On nam ukazuje jako światło, jako zasadę naszego życia. Jeżeli będziemy starali się postępować według ducha, żyć według ducha, sto­sować się do ducha, wtedy doznamy owoców ducha, takich jak: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie. O te dary Ducha Świę­tego chcemy się modlić szczególnie w tych dniach, w tych godzinach, kiedy będziemy koncentrowali swoje rozważania i modlitwy wokół tajemnicy przyjścia Ducha Świętego do naszego życia.

Homilia wygłoszona podczas nieszporów piątku siódmego ty­godnia wielkanocnego, 20 maja 1983 r. w Carlsbergu.

 

Przechodzenie ze śmierci do życia

Życie według nowego i według starego człowieka. Oto antyteza, która ciągle przewija się w listach świętego Pawła Apostoła. Życie chrześcijańskie jest życiem, które pozostaje w stałym napięciu pomiędzy tymi dwoma możliwościami, tymi dwoma drogami, nazwanymi życiem według ducha i życiem według ciała. Życie chrześcijańskie domaga się ciągłego wyboru pomiędzy jedną a drugą formą życia. Jeżeli w życiu chrześcijańskim nie ma tego napięcia, nie ma wal­ki wewnętrznej, nie ma problemu ciągłej decyzji, ciągłego wybierania tej czy innej drogi, to wskazuje to na brak au­tentycznego życia chrześcijańskiego. Wtedy z góry można przypuszczać, że człowiek, który nie przeżywa w sobie na co dzień tego napięcia, tej walki, żyje według ciała, jest w nie­woli ciała. Jego życie przebiega bezproblemowo. Idzie zawsze po linii najmniejszego oporu. Jest poddany jakiejś naturalnej sile ciężkości.

Istnieje pewny znak określający, czy prowadzimy życie według ducha, czy jesteśmy nowym stworzeniem, czy je­steśmy żywymi członkami Kościoła. Rozpoznajemy to po naszej wewnętrznej sytuacji - jeżeli jest to sytuacja stałego napięcia, stałej walki, stałego stawania w obliczu alternaty­wy wyboru światła i ciemności, życia i śmierci, życia nowego i życia starego, życia według ducha i życia według ciała. Jeżeli tego w sobie nie przeżywamy, to znaczy, że nie mamy życia. Można by jeszcze wskazać na drugą możliwość, mianowicie: tak dalece jesteśmy doskonali w tym życiu według ducha, że nie ma już potrzeby jakiejś walki, jakiegoś zmagania się. Ale to jest raczej nieosiągalne w tym życiu. W tym życiu, do końca czasu naszego pielgrzymowania, musimy być w stanie walki, w stanie napięcia. Musimy ciągle stać przed alternatywą wyboru. Ktoś powiedział, że ten stary człowiek w nas, z którym ciągle musimy się zmagać, umiera dopiero pół godziny po naszej śmierci. Będzie nam on dokuczał do końca, do końca będziemy musieli walczyć, wybierać. Bo życie doczesne jest czasem próby, czasem wyboru. Odpoczy­nek będzie dopiero w przyszłym życiu. Tam dopiero będzie zwycięstwo, tam będzie pokój.

Przypatrzmy się bliżej temu wymaganiu życia według ducha. Już rozważaliśmy pewne jego aspekty. Życie według ducha można sprowadzić do trzech podstawowych praktyk czy postaw. Pierwsza postawa to modlitwa. Druga postawa łączy się z greckobiblijnym słowem metanoia, czyli pokuta. A trzecią postawę wyraża najlepiej inne greckobiblijne sło­wo agape, miłość; czysta, piękna, bezinteresowna, czynna miłość. Rozważaliśmy już modlitwę jako postawę nowego człowieka, jako przejaw życia według ducha, przejaw działa­nia Ducha w nas. Mówiliśmy już o tym, że z przeżycia modli­twy wyrasta przeżycie nawrócenia, metanoi, pokuty. Bo na modlitwie uświadamiamy sobie to wewnętrzne rozdarcie, tę niezdolność do wyjścia z siebie, do przekreślenia swego egoizmu, żeby nawiązać kontakt z Bogiem. Już na modlitwie dokonuje się ta wewnętrzna walka, oczyszczenie, przemiana, metanoia. Ale to dążenie do nawrócenia, do metanoi, musi potem z modlitwy zostać przeniesione na całe nasze życie. W różnych sytuacjach życia codziennego musi dokonywać się nasze nawrócenie, nasza metanoia, nasza pokuta. Tutaj trzeba powiedzieć, że słowo pokuta nie posiada w naszej świadomości takiego znaczenia, jakie ma w Piśmie Świętym. Dokonało się tu bowiem jakieś spłycenie podstawowych pojęć życia chrześcijańskiego. Przez pokutę rozumiemy najczęściej pewne praktyki religijne, przede wszystkim modlitewne, zadane nam do wykonania w czasie spowiedzi, w czasie przyjmowania sakramentu pokuty. „Ksiądz zadał nam pokutę: odmówić dziesiątkę różańca, taką czy inną litanię, pójść na jakieś nabożeństwo...". To jest pokuta. I na następnej spowiedzi mówimy: „pokutę zadaną odprawiłem". Przez pokutę może jeszcze rozumiemy pewne uczynki, umartwienia czy posty od czasu do czasu - przepisane bądź też podejmowane dobrowolnie.

Tymczasem pojęcie pokuta, jako odpowiednik pojęcia metanoia, oznacza przede wszystkim przemianę wewnętrzną, która musi się w nas dokonywać. Problem leży w tym, że ode­rwaliśmy od siebie dwie rzeczy: sakrament pokuty z tymi właśnie zadanymi pokutami i postawę pokuty, praktykę po­kuty, czyli przemiany życia. Sakrament pokuty nie jest zwią­zany w naszej świadomości z postawą pokuty, z dążeniem do nieustannej przemiany, odnowy swego życia. Często pojmu­jemy go na sposób jakiegoś zabiegu higienicznego, jakiegoś obmycia duszy. Od czasu do czasu poddajemy się temu zabie­gowi i potem znowu zaczyna się normalne życie, w którym nie przedłuża się postawa pokuty, wyrażająca się w znaku sakramentu pokuty. Ten znak domaga się jednak, jak każ­dy znak sakramentalny, współurzeczywistniania. Musimy przechodzić od sakramentu pokuty do praktyki, do postawy pokuty, czyli stałej odnowy, stałej przemiany życia. Jeżeli ten sakrament nie jest wyrazem naszej pokutnej postawy, czyli tego dążenia do przemiany życia, pozostaje bezowocny.

Tylu ludzi przyjmuje sakrament pokuty - i to nieraz re­gularnie, co miesiąc czy nawet częściej - przez wiele lat, ale nic się nie zmienia w ich życiu. Nie wzrasta nowy człowiek w ich wnętrzu, nie dokonuje się stała przemiana. A to dlatego, że zrobiliśmy z tego jakąś pobożną praktykę, na pół magicz­nie pojmowaną, i zatraciliśmy związek sakramentu z życiem, znaku z postawą, która poprzez ten znak jest wyrażana i po­winna być współurzeczywistniana w całym życiu. Jeżeli dzi­siaj mówi się o odnowie sakramentu pokuty, tak jak się mówi o odnowie innych sakramentów, to musi ona pójść przede

Ten rytm naszego życia podtrzymuje Eucharystia, która jest jak gdyby permanentnym, nieustannie odnawianym chrztem świętym. Bo tutaj właśnie Chrystus przechodzi ze śmierci do życia, żeby nas włączyć w tę swoją dynamikę, w to swoje przejście, w swoją paschę, jeżeli należycie rozumiemy nasze uczestnictwo w Eucharystii, to ciągle na nowo podej­mujemy - i tu, w zgromadzeniu Eucharystycznym, i potem w całym dniu, ten wysiłek, żeby żyć miłością, żyć dawaniem siebie. A to znaczy przekreślać siebie, swój egoizm, składać ofiary. To jest właśnie to przechodzenie ze śmierci do życia, z życia według ciała do życia według ducha. To jest stały program naszego życia chrześcijańskiego.

W sakramencie chrztu i Eucharystii jest nam to zadane, zostajemy w nich włączeni w przejście Chrystusa.

Ten fakt osiąga jednak pełną wartość i znaczenie dopiero wtedy, kiedy staramy się to współurzeczywistniać, kiedy to zadanie mamy ciągle w swojej świadomości. Kiedy ciągle na nowo się mobilizujemy - przy każdej modlitwie, przy każdym rachunku sumienia - żeby nasze życie było życiem według ducha. Żeby było zadawaniem śmierci pożądliwościom ciała i realizowaniem owoców ducha, takich jak: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie. To są przejawy nowego życia. To wszystko za­kłada jednak pewną walkę, pewien wysiłek, pewne napięcie, pewne umartwienie. Właśnie taki rytm życia musimy sobie przyswoić i taki rytm życia chce nam jak gdyby przekazać, przelać na nas Eucharystia, codzienne jej sprawowanie.

Codziennie umieramy i codziennie powstajemy do.no­wego życia z Chrystusem - sakramentalnie, ale nie tylko sakramentalnie - w całym naszym życiu. Dopiero wtedy bo­wiem sakrament jest owocny, kiedy potrafimy tę rzeczywi­stość, w którą tu zostajemy włączeni, współurzeczywistniać w całym naszym życiu. Jeżeli tak będziemy postępowali, to kiedy przyjdzie moment naszej prawdziwej śmierci, moment ostatniej walki, będzie to właśnie ostateczne przejście do pełni życia. Wtedy ze śmierci przejdziemy do nowego życia w Bogu, do zmartwychwstania. Ale musimy stale ćwiczyć się w tym umieraniu dla grzechu i przechodzeniu do nowego życia, żebyśmy mogli tak przeżyć kiedyś naszą śmierć, aby była ona w pełni zespolona ze śmiercią Chrystusa, żeby stalą się wyrazem naszej największej miłości wobec Boga, żeby była aktem wolnego oddania swego życia Bogu z miłości. Wtedy z tej naszej śmierci, przygotowanej przez całe życie, także wytryśnie nowe, pełne życie, zmartwychwstanie do życia wiecznego.

Krościenko nad Dunajcem, 9 sierpnia 1973 r.

 

Pojednanie z Bogiem i z braćmi w Kościele

[...] Przyjęcie Jezusa Chrystusa i odpuszczenie grzechów to jedna rzeczywistość. Nie można jednego od drugiego od­dzielić, jedno i drugie dokonuje się równocześnie. Przyjęcie Jezusa w stanie grzechu byłoby tym samym, co przyjęcie czegoś nowego do przestrzeni, która jest już wypełniona całkowicie czymś innym, w której nie ma miejsca, żeby mo­gło wejść coś nowego. Jeśli ma do nas wejść Jezus Chrystus, a w nas jest grzech, to jedno drugie po prostu wyklucza. Przyjęcie Jezusa i odpuszczenie grzechów to jedna i ta sama rzeczywistość.

Skoro Jezus przyszedł do człowieka, żeby mu dać siebie, to tym samym przyszedł odpuścić nam grzechy, usunąć grzech. Na tym polega dzieło zbawienia i to musimy głosić w dziele ewangelizacji jako coś największego, co dokonało się w dziejach ludzkości, jako rzeczywistość, która w historii ludzkości jest najważniejsza. Od chwili przyjścia Chrystusa, dokonania przez Niego odkupienia przez śmierć na krzyżu i od Jego zmartwychwstania, odpuszczenie grzechów jest rzeczywistością, która trwa niezależnie od człowieka. Każdy człowiek może jak gdyby zanurzyć się w tej rzeczywistości. Każdemu bez wyjątku człowiekowi jest oferowane odpusz­czenie grzechów i każdy może je otrzymać bez żadnej zasłu­gi ze swojej strony. Odpuszczenie grzechów jest absolutnym darem Bożym.

Nic bardziej wymownie nie wyraża tej rzeczywistości jak fakt, iż od początku Kościół wierzy, że chrzest bez spowiedzi gładzi wszystkie grzechy człowieka. Dlatego nigdy nie praktykowano tego, żeby ludzie przygotowani do chrztu, nawet dorośli, przed chrztem się spowiadali. Tego nie ma i być nie może, bo odpuszczenie grzechów jest absolutnym darem Bożym. Wystarczy uwierzyć i przez to przyjąć ten dar, aby otrzymać odpuszczenie grzechów.

Drugim faktem, który jest wyrazem wiary, że rzeczywi­stość odkupienia istnieje niezależnie od nas, że jest nam dana i że jesteśmy do niej wezwani, bo jest dla nas osiągalna, jest to, iż odpuszczenie grzechów dokonuje się w Kościele w sposób sakramentalny, czyli w zewnętrznym znaku. Wyraża on, że odpuszczenie grzechów jest rzeczywistością, która przycho­dzi do nas jak gdyby z zewnątrz, staje przed nami, jest czymś do wzięcia, przyjęcia. Sakrament jest znakiem pewności naszej wiary, bo dokonuje się nieomylnie, bez żadnej naszej zasługi.

My musimy spełnić tylko pewne warunki, bo mamy przyjąć odpuszczenie grzechów jako osoby wolne, świadome. Te warunki, które musimy spełnić, to najpierw dobrowolne uznanie grzechu, czyli osądzenie samego siebie. Jeżeli sakra­ment pokuty jest rodzajem sądu, jak uczy nas katechizm, to w tym sądzie jesteśmy tymi, którzy sami siebie oskarżają, czyli spełniamy wobec siebie rolę prokuratora. W sądzie oskarża prokurator, a tu my sami musimy siebie oskarżyć, uznać swój grzech: zgrzeszyłem, ten czy inny uczynek uznaję za zły, nie akceptuję go, potępiam go w sobie, wydaję wyrok na siebie. To jest pierwszy warunek: uznanie grzechów.

Jeżeli nadal będziemy rozwijali to porównanie, to w sa­kramencie pokuty nie możemy być swoimi własnymi adwo­katami. Nam przystoi rola oskarżyciela, prokuratora, ale nig­dy adwokata. Nie możemy przyjść do spowiedzi, aby siebie wytłumaczyć, wybielić, usprawiedliwić. Jeżeli próbujemy to robić, rezygnujemy z daru odpuszczenia grzechów, bo nie chcemy, by Bóg nam przebaczył, tylko chcemy wytłumaczyć, że tak wcale nie było, że to właściwie nie był grzech, a jeżeli był, to nie jesteśmy temu winni. Po co w ogóle wtedy przycho­dzić? Trzeba oskarżyć siebie, uznać grzech, zrezygnować z sa­moobrony, nie tłumaczyć się przed Bogiem, tylko z prostotą powiedzieć: zgrzeszyłem, to jest prawda, to jest fakt, to jest zło, ja to potępiam i zdaję się teraz na Twój wyrok.

Dalszy element w sakramencie pokuty - czy w ogóle w kwestii odpuszczenia grzechów - muszę Bogu powiedzieć z góry: „Twój sąd jest sprawiedliwy. Obojętnie co Ty sądzisz o moim grzechu, ja się z tym zgadzam, ja nie mogę sam siebie osądzić, przyjmuję Twój osąd, zgadzam się z tym, co sądzisz o moim grzechu, o mnie". To jest konsekwencja tego, że się nie bronię, nie tłumaczę, ale zdaję na osąd Boga. Nieraz nie jestem w stanie sam osądzić mojego grzechu - czy to jest grzech ciężki czy grzech lekki, jak wielka była moja wina, w jakim stopniu zawiniłem. W większości wypadków nie jestem zdolny osądzić siebie i dlatego zdaję się na sąd Boga: „to, co Ty, Boże, wiesz i co Ty sądzisz o moim grzechu, to jest słuszne, ja się z tym zgadzam, ja to uznaję".

Potem pozostaje już tylko jedno, mianowicie: zdać się na Boże miłosierdzie, uwierzyć w to, że Jezus przyszedł nie po to, aby sądzić, ale po to, żeby zbawić, czyli uwolnić od grze­chu. On zapłacił za to cenę swojej śmierci na krzyżu, oddał za mnie życie. Jedno tylko muszę wyznać: „Panie, wierzę w Twoją miłość, wierzę, że Ty chcesz mi odpuścić grzechy, zdaję się na Twoje miłosierdzie".

Jeżeli ze swojej strony to wszystko zrobię, mogę już tylko dziękować Bogu za odpuszczenie grzechów. Dziękować to znaczy uwierzyć w to, że grzechy są mi już odpuszczone. Jeżeli jestem konsekwentny i wierzę, że grzechy są mi już odpuszczone, dziękuję Bogu.

Spotkanie z Bogiem, który przychodzi odpuścić mi grzechy - ewangelizacja musi doprowadzić do tego wyda­rzenia. Jako katolicy czynimy to poprzez doprowadzenie uczestników ewangelizacji do sakramentu pojednania, żeby przeżyli oni rzeczywistość odpuszczenia grzechów w spo­sób bardzo konkretny, realny, w znaku sakramentalnym. W ramach ewangelizacji sprawujemy obrzęd sakramentu pojednania, który został wprowadzony wraz z soborową odnową liturgii. Dawniej mieliśmy w Kościele tylko jedną formę sprawowania sakramentu pokuty czy sakramentu po­jednania, mianowicie spowiedź indywidualną. Kapłan, jako narzędzie Chrystusa, w Jego imieniu, przyjmował wyznanie grzechów i wypowiadał słowa rozgrzeszenia, oczywiście nie swoją mocą, ale w imieniu Chrystusa, na znak, że Chrystus odpuszcza nam grzechy, a my spełniamy te warunki, które są konieczne. To dokonywało się gdzieś w ciemnym kącie ko­ścioła, w zakrystii czy w zasłoniętym konfesjonale. To była sprawa tylko między człowiekiem a Chrystusem. Oczywiście ta forma spowiedzi jest uzasadniona i nadal pozostaje, ale re­forma liturgii Soboru Watykańskiego II wprowadziła jeszcze inny sposób sprawowania sakramentu pokuty, sakramentu pojednania, mianowicie celebrację sakramentu pokuty i po­jednania. Sakrament ten jest sprawowany jako nabożeństwo, w zgromadzeniu, a więc publicznie - we wspólnocie Kościo­ła. Podczas tej celebracji wspólnie rozważamy słowo Boże, rozważamy prawdy, w które musimy uwierzyć, aby otrzymać odpuszczenie grzechów. Wspólnie przygotowujemy się do przyjęcia przebaczenia Bożego. Potem ma miejsce spowiedź - tak jak dawniej - indywidualna, wobec kapłana: wyznanie grzechów, przyjęcie tak zwanego zadośćuczynienia, czyli pokuty, i rozgrzeszenia. To dokonuje się jak gdyby na oczach wszystkich zgromadzonych. Oczywiście wyznanie grzechów jest zastrzeżone tajemnicą spowiedzi, nadal dokonuje się tylko wobec Boga za pośrednictwem kapłana, ale fakt, że się spowiadam, że chcę się pojednać z Bogiem, z Kościołem i z braćmi, jest publiczny.

Ta nowa forma sprawowania sakramentu pokuty i po­jednania ma na celu jedno, mianowicie: uwidocznić i pod­kreślić, że pojednanie z Bogiem, pojednanie, jak mówimy, wertykalne: ja i Bóg, nie może być oderwane od pojedna­nia horyzontalnego, to znaczy: ja i moi bracia, moi bliźni. To musi dokonać się równocześnie. Jeżeli my odpuścimy ludziom, i Ojciec nam odpuści, jeżeli nie odpuścimy, nie będzie nam odpuszczone. Ponieważ Bóg daje nam dar od­puszczenia grzechów, to wymaga, żebyśmy byli tak samo jak On usposobieni, żebyśmy wzajemnie okazywali sobie mi­łosierdzie i przebaczali. Znamy przypowieść o niemiłosier­nym dłużniku, któremu pan odpuścił ogromny dług, a on, kiedy później spotkał swego towarzysza, dusił go i chciał go wtrącić do więzienia, żeby mu oddal jakąś małą sumę (zob. Mt 18, 23-25). I my często tak postępujemy: chcemy, by Bóg nam odpuścił, ale nie zapomnimy drugiemu, nie może­my zapomnieć, nie możemy przebaczyć, bo on coś takiego o nas powiedział czy wyrządził nam inną krzywdę...

Okłamujemy samych siebie, jeżeli liczymy na odpusz­czenie grzechów ze strony Boga i prosimy o to, a równo­cześnie nie przebaczamy sobie wzajemnie. Właśnie dlatego wspomniana forma sprawowania sakramentu pokuty chce podkreślić, że pojednanie musi się dokonać w Kościele, czyli we wspólnocie tych, którzy wierzą w Chrystusa. Wzajemnie sobie przebaczamy i wtedy możemy liczyć na przebacze­nie Boga. Bóg stawia taki warunek. Jeżeli nam daje, a daje ogromnie dużo, to wymaga gotowości, abyśmy również sobie wzajemnie umieli darować. Dlatego pojednanie z Bo­giem oraz pojednanie z Kościołem i z braćmi to jest jedna rzeczywistość. Właśnie to wyraża wspólnotowa celebracja sakramentu pokuty i pojednania. [...]

 

Wprowadzenie do wspólnotowej celebracji sakramentu pokuty  i pojednania, sprawowanej 27 listopada 1982 r. w Carlsbergu.

Wiara warunkiem odpuszczenia grzechów

Czy może być coś radośniejszego jak odpuszczenie grze­chów? Czy ostatecznie grzech nie jest przyczyną wszelkiego smutku, przygnębienia, lęku, niepokoju? Odpuszczenie grzechów powinno więc być czymś najbardziej radosnym, co nas może spotkać w życiu. Dlaczego więc w życiu chrześcijan jest tak mało radości? Dlaczego chrześcijanie, którzy wierzą w odpuszczenie grzechów i przystępują do sakramentu pojednania, ciągle żyją w przygnębieniu, ciągle chodzą pochyleni, przygarbieni pod ciężarem swoich win i grzechów? Czemu ciągle w ich sercu są stany zniechęcenia, załamania, prawie rozpaczy? Czemu sakrament pojednania, który jest wielkim darem Bożej miłości, który powinien wyzwalać wielką radość w naszych sercach, jest dla wielu niemalże narzędziem tortury psychicznej? Męczą się oni przed spowiedzią, lękają się, odkładają decyzję spowiedzi, przygotowują się przez skrupulatny rachunek sumienia, spo­wiadają się, a potem są niespokojni: czy wszystkie grzechy powiedziałem, czy nie zapomniałem czegoś, czy to tak nale­żało powiedzieć, czy inaczej? Po spowiedzi, zamiast radować się odpuszczeniem grzechów, myślą: w jaki sposób wykonam pokutę, a jak wykonam moje postanowienie poprawy? Po­tem zaś stwierdzają: nie udało mi się, nie poprawiłem się, nie zmieniłem, więc jak znowu iść do spowiedzi? A co ksiądz o mnie pomyśli, kiedy znowu wyznam te same grzechy? A czy to w ogóle ma sens? I tak w koło.

Wymyślamy sobie różne powody, żeby z okazji przyjęcia sakramentu pokuty dręczyć się, niepokoić. Dlaczego tak jest?

Dlatego, że ciągle jesteśmy faryzeuszami, ciągle myślimy, że własnym wysiłkiem, siłą swojej woli musimy uwolnić się od grzechu, usprawiedliwić się przed Bogiem. W gruncie rzeczy nie chcemy żadnej łaski od Pana Boga, ale chcemy Mu poka­zać, na co nas stać. Dlatego ciągle ponosimy porażki, ciągle doświadczamy swojej słabości, nie przeżywamy w pełni sa­kramentu pokuty i pojednania na płaszczyźnie wiary.

Święty Jan pisze w swoim liście, że jeśli chodzimy w świa­tłości, to krew Jezusa oczyszcza nas z wszelkiego grzechu (por. 1J 1, 7). Z tych słów wynika, że chodzenia w światłości wcale nie należy pojmować jako chodzenia w stanie bez­grzesznym - chodzę w światłości, to znaczy, że są we mnie same cnoty, samo dobro, żadnych niedoskonałości, żadnego grzechu. Gdyby w ten sposób chodzić w światłości, to wca­le nie byłoby potrzebne, żeby krew Jezusa, Syna Bożego, oczyszczała nas z wszelkiego grzechu. Tymczasem chodzenie w światłości jest warunkiem odpuszczenia grzechów. Z tego wynika, że przez chodzenie w światłości należy rozumieć po prostu wiarę. Chodzić w światłości to znaczy chodzić w wierze. Jeżeli chodzę w wierze w Syna Bożego, to Jego krew oczyszcza mnie z grzechów. W dalszym ciągu pisze św. Jan: jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy - my ciągle chcemy siebie oszukiwać i wmawiać sobie, że nie mamy grzechu - i nie ma w nas prawdy (1 J 1, 8). Musi być w nas prawda, czyli uznanie swojej słabości, niedo­skonałości, grzechów, wad, nałogów. To jest prawda i muszę tę prawdę uznać przed Bogiem, muszę ją przed Bogiem wyznać, bo jeżeli wyznajemy nasze grzechy, Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej niepra­wości. Jeśli mówimy, że nie zgrzeszyliśmy, czynimy Go kłamcą i nie ma w nas Jego nauki (1 J1, 9-10).

Jeżeli przyjmiemy taką postawę wobec Boga, niektórzy z niepokojem będą nas ostrzegali, że to jest lekceważenie grzechu. A jeżeli tak będziemy nauczać, to ludzie będą grze­szyć, bo przecież wystarczy wierzyć, żeby mieć odpuszczone grzechy. Oczywiście przewrotność ludzka potrafi w ten spo­sób wypaczyć naukę, ale w praktyce to właściwie tak nie jest. Jeżeli bowiem przyjmiemy taką postawę wiary i zaufania wobec Chrystusa, jeżeli będziemy wierzyli, że odpuszcza nam grzechy, to będziemy robili wszystko, żeby nie grzeszyć, żeby Go nie zasmucać. To jest jakaś normalna reakcja naszej natury. Bywają jednak osoby, które formalistycznie pojmują sakrament pokuty - jako obmywanie duszy, jako jakiś zabieg higieniczny. 1 nieraz tak rozumują: jeżeli Pan Jezus mi odpu­ścił grzechy, to mogę sobie dalej spokojnie grzeszyć, a potem znowu pójdę do spowiedzi i będę miał ulgę aż do następnej okazji. Do takiej postawy prowadzi brak wiary u podstaw praktyki sakramentalnej. Kto w wierze przyjmuje Jezusa i odpuszczenie grzechów, ten ma w sobie pragnienie, żeby nie grzeszyć.

Kiedyś przyjechał do Krościenka zespół muzyczny z Ameryki. Jego członkowie składali świadectwo, a potem koncertowali również w jednej z sąsiednich parafii. Za jakiś czas miał przyjechać podobny zespół, więc pytam tamtejsze­go proboszcza:

-         Czy ten zespół też mógłby przyjechać z koncertem?

Wtedy ksiądz zapytał mnie:

- Czy oni też będą głosili protestantyzm? Na co ja:

- Jak to? Ci poprzedni głosili protestantyzm?

-         Tak, bo jeden z tych młodych ludzi, kiedy dawał świadectwo, powiedział: „Pan Jezus nie będzie mnie sądził według moich uczynków, ale z tego, w jakim stopniu jestem Mu oddany".

Spytałem:

-         To ma być protestantyzm?

-         No tak, bo to znaczy: grzesz, ile chcesz, bylebyś wierzył, a grzechy będą ci odpuszczone.

Ten człowiek przecież nic takiego nie powiedział. Wy­raził tylko innymi słowami to samo, co kiedyś powiedział święty Augustyn, mianowicie: „kochaj i czyń, co chcesz". To nie znaczy: „kochaj i grzesz". To znaczy: jak będziesz kochał, to wiadomo, że będziesz chciał czynić tylko to, co podoba się Temu, którego kochasz. Jak można kochać, a po­tem świadomie grzeszyć? Wiadomo, że to jest coś sprzeczne­go. Tak samo jeżeli wierzę, że Bóg mnie kocha, że Jezus mi odpuszcza grzechy, że umarł za mnie na krzyżu, że w każdej chwili jest gotów mi przebaczyć, to moje usposobienie we­wnętrzne jest takie, że staram się nie grzeszyć.

Dlatego dalej święty Jan pisze: Dzieci moje, piszę wam to dlatego, żebyście nie grzeszyli. Jeśliby nawet kto zgrzeszył, mamy Rzecznika wobec Ojca - Jezusa Chrystusa sprawiedli­wego. On bowiem jest ofiarą przebłagalną za nasze grzechy i nie tylko za nasze, lecz również za grzechy całego świata (1 J 2, 1-2). Staram się więc nie grzeszyć, ale jeśli ze słabo­ści znów upadnę, jeżeli mi się nie uda, to nie robię z tego tragedii, bo wiem, że Jezus Chrystus nadal jest mi gotów przebaczyć. Ile razy? Nie ma żadnej granicy. Jeżeli Pan Jezus żąda od Piotra, żeby siedemdziesiąt siedem razy w ciągu dnia przebaczył swemu bratu (zob. Mt 18, 21-22), to oczywiście Jezus nie jest mniej miłosierny niż wymaga tego od nas. Gdybyśmy naprawdę uwierzyli w odpuszczenie grzechów, nasze życie chrześcijańskie by się zmieniło. Chodzilibyśmy bardziej wyprostowani, swobodni, radośni, pokorni, żyjący w prawdzie. Nie jak ludzie święci, bezgrzeszni, ale jak nor­malni ludzie, którzy upadają, są słabi, lecz poznali tajemnicę powstawania, czyli tajemnicę Ewangelii, bo Ewangelia jest przede wszystkim nauką o odpuszczeniu grzechów, o wy­zwoleniu. Sakrament pokuty powinien więc być czymś rado­snym, radosnym spotkaniem z Chrystusem, moim Zbawcą, który chce mi darować grzechy. Dlatego pierwszą rzeczą po przyjęciu tego sakramentu jest radosne dziękczynienie.

A nawet nie trzeba czekać na sakrament pokuty, bo kiedy sobie uświadomię grzech i w modlitwie wyznam go przed Bogiem i zawierzę Chrystusowi, to i wtedy muszę wierzyć, że grzechy są mi odpuszczone już w tej chwili i też powinienem dziękować. Nie mogę wtedy mówić: no, jeszcze nie wiadomo, zobaczymy, pójdę kiedyś do spowiedzi. I kilka miesięcy cho­dzę z tym ciężarem smutny i przygnębiony. To nie jest życie chrześcijańskie, to jest karykatura życia chrześcijańskiego. Musimy powiedzieć szczerze, że nasi bracia protestanci, którzy w odpuszczeniu grzechów bardziej akcentują element wiary, mają więcej swobody dzieci Bożych i radości niż my, katolicy, którzy może zbyt łatwo zapominamy o wierze, a zbyt dużą wagę przywiązujemy do samego obrzędu sakra­mentu pokuty, jak gdyby ten obrzęd w jakiś magiczny sposób oczyszczał nas z grzechów. [A przecież to było i jest obecne w nauce Kościoła katolickiego, że odpuszczenie grzechów uzyskuje się wzbudzając tak zwany żal doskonały. Ale potem ten grzech musi być wyznany podczas sakramentu podjednania - choć jest już odpuszczony. Nie dlatego, że trzeba „poprawić" odpuszczenie grzechów, ale że trzeba pojednać się także z Kościołem, ze wspólnotą.l1

Musimy całościowo widzieć ten problem. Jest to jedna z rzeczy najważniejszych w życiu chrześcijańskim - zrozu­mieć naukę o odpuszczeniu grzechów i praktykować jak najczęściej, ile razy jest to potrzebne, spotkanie z Chrystu­sem odpuszczającym grzechy przez wiarę. Jeżeli będziemy budowali na wierze, to przeżyjemy radość odpuszczenia grzechów i nasze życie chrześcijańskie będzie przedstawiało

Tekst zniekształcony na kasecie magnetofonowej, odtworzo­no na podstawie konferencji ks. F. Blachnickiego „Wiara a Boża miłość i przebaczenie" („Ewangelizacja według planu Ad Chmtum Redemptorem. Podręcznik. Część III", 49-59)

się inaczej. Wtedy będziemy mogli świadczyć, świadczyć o radosnej nowinie, o tym, co nam przyniósł Chrystus, kim jest dla nas Chrystus. Dlatego przeżycie odpuszczenia grzechów jest warunkiem tego, byśmy mogli ewangelizować innych. Jeżeli sami nie potrafimy w wierze przeżyć radośnie odpuszczenia grzechów, to jak możemy innym głosić to, co jest najważniejsze, najbardziej radosne w chrześcijaństwie?

W ten sposób chcemy dzisiaj przeżyć sakrament pojed­nania. W tej formie jego sprawowania przy spowiedzi indy­widualnej kapłan opuszcza tak zwaną naukę, bo jest ona dana już ogólnie w liturgii słowa. Poza tym chodzi tu o to, abyśmy właśnie przeżyli w wierze spotkanie z Chrystusem, zapominając o sprawach dodatkowych, nieistotnych, które też należą do sakramentu pojednania, ale nie są jego istotą. Istotą jest spotkanie w wierze z Chrystusem, który odpusz­cza mi grzechy, skoro je przed Nim uznaję i wyznaję. Wtedy mogę być pewien odpuszczenia grzechów i dziękować Panu z radością za ten niezwykły dar.